Ekokrytyka i ekopoetyka, dwa bardzo młode nurty badań – a może dwie gałęzie tego samego nurtu – zdobywające coraz większą popularność na anglosaskiej akademii, a w Polsce dopiero raczkujące, w moim przekonaniu u wielu mogą budzić uzasadnioną nieufność i podejrzliwość. Nie chodzi tu wcale o zachowywanie dystansu w stosunku do dyskursów, których celem jest jednocześnie legitymizowanie neoliberalnego porządku świata w oparciu o gesty „empatyczne”, dorabianie mu „ludzkiej twarzy”, a przy tym napędzanie kapitalistycznej produkcji opierającej się coraz częściej na quasi-etycznym manipulowaniu klasą średnią i bardzo prostej ideologizacji życia – w żadnym wypadku nie mam zamiaru zarzucać autorom wydanej w 2015 roku Ekopoetyki, Julii Fiedorczuk i Gerardo Beltránowi, że kładą oni intelektualny fundament pod strategie promocji bycia fit, ekomacierzyństwa i segregowania śmieci jako sposobu na rozwiązanie problemów krajów biednego południa. Chyba tylko ci, którzy umierają ze strachu przez dyktaturą wegetarian i kolarzy, nie dostrzegą różnicy między liberalną reterytorializacją i rzeczywistą troską o status pojętego najszerzej jak to możliwe „życia”. Intencje badaczy nie stanowią dla mnie w żadnym sensie przedmiotu dyskusji.
W czym więc tkwi problem? Chociaż autorki w wielu miejscach podkreślają – co odnotowuję z ulgą – że oikos w ich ujęciu nie jest wcale „trwale odgrodzoną od reszty kosmosu przestrzenią” (s. 89) i z pełnym przekonaniem zauważają, że „nie ma już na Ziemi takiego miejsca, gdzie środowisko istniałoby w stanie niezmodyfikowanym przez działania ludzi” (s. 70), czasem zdają się wpadać w koleiny dychotomicznego podziału na (idealizowaną, hojną, piękną) naturę oraz (pasożytniczą, niewdzięczną, przerażającą) kulturę. Podziału tego nie chcę nazywać archaicznym – Fiedorczuk jako spinozystka doskonale wie przecież, że idąc tropem twierdzeń XVII-wiecznego filozofa za Naturę uznać należałoby wszelką substancję (a właściwie wszelkie jej modi: wszakże zgodnie z monistyczną optyką niderlandzkiego myśliciela „substancja jest jedna”). Jako krytyk niewyspecjalizowany w ekopoetyckich rozważaniach nie wykluczam, że mogę być w potężnym błędzie, a mój sceptycyzm wynika jedynie z ignorancji, już na wstępie zaznaczam jednak, że zasygnalizowane wyżej wątpliwości na obecnym etapie wydają mi się nie do przeskoczenia. Wywód, który w punkcie wyjścia stawia relacje tego, co ludzkie z tym, co nie-ludzkie, albo sam siebie szybko skarze na porażkę, albo nigdy nie wyzbędzie się „założycielskiej” niekonsekwencji. Wszak należałoby rozstrzygnąć już na wstępie – czy jest raczej tak, że nie istnieje dziś przestrzeń nieskażona pierwiastkiem ludzkim, czy raczej tak, że wszelkie próby wydzielenia pierwiastka ludzkiego ze świata (obecne także w założeniu o przenikaniu się tych sfer) są arbitralne, umowne i przekłamują obraz Natury?
Założenie, że industrializacja, masowa produkcja odpadów, coraz silniejsza dewastacja planety przez człowieka to procesy transcendentne wobec natury, wydaje mi się zwyczajnie zgubne – podejrzewam, że autorzy Ekopoetyki zgodziliby się ze mną w tej kwestii. Deklaracje jednak są czymś zupełnie innym niż praktykowanie produkcji wiedzy – dlatego mimo rozsądnie i rzeczowo zarysowanej ramy rozważań trafimy tu na przykład na lekką konstatację: „[p]oezja sprawia […], że zaczynamy zwracać uwagę na poza-ludzką przyrodę” (s. 14), choć w podsumowaniu książki oprócz symbolicznego podkreśla się bardzo mocno materialny charakter języka, jego immanentność wobec natury jako takiej, a zatem i fakt, że nie przekracza on „przyrody”, lecz wyrasta z niej bezpośrednio i, czy tego chcemy, czy nie, zawsze pozostaje jej częścią. W innym miejscu przeczytamy, że „[s]kłonność człowieka do manipulowania środowiskiem naturalnym […] zdaje się nie mieć granic” (s. 66) i choć na poziomie ogólników wszyscy zgodzimy się z takim rozpoznaniem, robiąc to, zlekceważymy jednocześnie fakt, iż wszechświat jest „żywy, połączony siecią wzajemnych relacji” (s. 19), a „świadomość wzajemnego przenikania się wszystkich rzeczy prowadzi do głęboko empatycznej postawy wobec elementów środowiska” (s. 37).Wszystkie cząstki świata postrzegać powinniśmy jako aktorów „manipulujących” jego kształtem – późnonowoczesny człowiek utrwalający kapitalistyczne warunki produkcji stanowi dla planety zagrożenie, ale dlatego, że dokonuje zmian drastycznych i nieprzemyślanych, a nie „nienaturalnych”.
Znacznie bardziej interesujące wydają mi się te fragmenty Ekopoetyki, w których autorki sięgają do etymologicznych rdzeni tytułu, co pozwala im zarysować swój projekt jako przedsięwzięcie znacznie szersze, niż moglibyśmy początkowo wnioskować. Jeśli bowiem odniesiemy się bezpośrednio do greckich oikos i poiēsis, całą refleksję przekierujemy w stronę namysłu nad „tworzeniem domu” – mówiąc inaczej, praktyką „zamieszkiwana Ziemi” (s. 11). Sądzę, że gdyby interesujący nas problem metodycznie ujmowany był w ten sposób, uniknąć moglibyśmy ukrytych pułapek antropocentryzmu, jak choćby tej, którą nieświadomie zastawia J. Scott Bryson, wyznaczający kryteria poezji ekologicznej: „Po pierwsze, ma ona utrzymywać perspektywę ekocentryczną, podkreślając fakt niezależnego od ludzi istnienia świata” (s. 72) – nie trudno zauważyć, że postulat tego rodzaju zmusza właściwie do podejmowania prób maskowania antropocentryzmu rzekomym ekocentryzmem, który nigdy nie będzie niczym ponad antropocentryczną projekcję na temat tego, co „nie-ludzkie”.
Praca Fiedorczuk i Beltrána składa się właściwie w dużej mierze z passusów, w których referowane są – w bardzo przejrzysty sposób, należy dodać – rozważania twórców ekopoetyki, jej teoretyków, ale także antycypatorów (wśród których znajdują się oczywiście między innymi angielscy poeci romantyczni: Coleridge, Wordsworth, Blake, Shelley), oraz obszernych fragmentów o charakterze hermeneutycznym – poszczególne wiersze autorów kojarzonych z ekopoezją poddane zostają tu wnikliwym odczytaniom, mającym niejako legitymizować przedstawione wcześniej tezy na temat związków poezji i myśli ekologicznej. Nie mogę ukryć, że zarówno ustępy poświęcone wątkom teoretycznym, jak i te, które pełnią funkcję interpretacyjną, choć interesujące i poznawczo cenne, prowokują do zadania kilku istotnych pytań.
Jedna wzmianka pojawiająca się w Ekopoetyce sugeruje mianowicie subtelnie, że dyskursywne zaplecze stojące za interesującym autorów zjawiskiem potraktowane zostało raczej wybiórczo, kluczem byłyby tu zaś ich własne preferencje naukowe. Choć Fiedorczuk i Beltrán odnotowują, iż tytułowy fenomen czerpie wiele inspiracji z nowego materializmu (s. 34–35), trudno raczej istotę tych inspiracji znaleźć bezpośrednio w ich rozważaniach, co więcej – mam wrażenie, że z przedstawionego przez nich obrazu ekopoetyki można by wnioskować, iż badania te raczej lekceważą impulsy płynące ze strony neospinozyzmu, filozofii Latoura, Haraway czy Deleuze’a i innych popularnych dziś narracji odcinających się od tak zwanego „zwrotu lingwistycznego”. Jasne, znajdziemy tu błyskotliwie dobrane cytaty, jak ten wskazujący na monistyczny i wyprzedzający XX-wieczny maszynizm światopogląd Goethego:
W naturze nie znajdziemy żadnych oddzielonych rzeczy, każda rzecz łączy się z inną, która ją poprzedza, sąsiaduje z nią, znajduje się pod spodem lub na wierzchu. Owszem, pojedynczy przedmiot może uderzyć nas jako wyjątkowo malowniczy: jednak za ten efekt odpowiada nie sam przedmiot, tylko jego relacje z tym, co znajduje się obok, z tyłu i ponad nim, sąsiedztwo przedmiotu współtworzy ten efekt. (s. 66)
Niezwykle nurtująca wydaje mi się jednak inna kwestia, którą poruszam zwykle przy okazji dyskusji na temat rosnącego akademickiego zainteresowania dyskursami spod znaku ekokrytyki i ekopoetyki, nigdy przy tym nie uzyskując jednoznacznej odpowiedzi: dlaczego atrakcyjnego kontekstu dla podobnych rozważań nie stanowi Guattariańskie pojęcie ekozofii, w wyczerpujący sposób przedstawione przez francuskiego komunistę w Trzech ekologiach (1989) i Chaosmozie (1992)? Jeżeli zdajemy sobie sprawę z immanentnego stosunku kultury wobec natury, podkreślamy kłączastą strukturę – właściwie antystrukturę – rzeczywistości, a przy tym próbujemy zwrócić uwagę na konieczność modyfikacji percepcyjnych procesów konkretnych ludzkich jednostek w celu dokonania zmian w polityce kształtowania ekosystemu – zdawać by się mogło, że książki-maszyny Guattariego stanowią dla nas doskonałe instrumenty działania. Tymczasem znakomita większość ekokrytyków i ekopoetologów – tyle przynajmniej wynika z mojego powierzchownego riserczu – wskazany materiał sugestywnie przemilcza. Nie wydaje mi się oczywiście, by ekologiczna krytyka rozumu instrumentalnego, z której w słusznie afirmatywnym tonie zdają relację Fiedorczuk i Beltrán, była w stu procentach tożsama z Guattariańskim projektem paradygmatu etyczno-estetycznego: autorki Ekopoetyki nie poddają chyba aż tak radykalnej krytyce ram, w jakich uprawia się współcześnie tak zwane nauki ścisłe, choć rzeczywiście należycie potępiają kierunek działania „trzeciej kultury”, jako raczej lekceważącej osiągnięcia humanistyki niż próbującej uzgodnić je ze zdobyczami technologii. To jednak nie zmienia faktu, jak wiele ekopoetyce zaoferować mogłyby działania prowadzone symultanicznie w polach ekologii umysłu, ekologii społecznej i ekologii środowiska, jakie postulował przed laty współtwórca nomadologii. Czy nie to właśnie mają na myśli badacz i badaczka, gdy piszą:
Poezja może stanowić sposób na doświadczenie stanów wzmożonej intensywności percepcji, ukazuje bowiem wzajemne przenikanie się wszystkich rzeczy: materialnych i psychicznych, ludzkich i nie-ludzkich, ożywionych i nieożywionych. Intensywność ekspresji poetyckiej przeciwstawia się egocentryzmowi i antropocentryzmowi oraz prowadzi do kontestowania skostniałych sposobów myślenia i form wiedzy – określanych przez Jacques’a Rancière’a mianem „policji”. (s. 90)
Systemowe operacje zmierzające bezpośrednio w kierunku ochrony ekosystemu przed procesami, które całkowicie go dewastują, podejmowane muszą być na wielu poziomach, nie jedynie w warstwie makropolitycznej. Do tej ostatniej doprowadzić powinny płynące od dołu inicjatywy: nie mają one jednak swojego początku we wspólnotowych przedsięwzięciach natury społecznej, zaczynają się bowiem „wcześniej”, już w planie zmian zachodzących w psychice pojedynczych aktorów życia społecznego. Poezja – bez wahania zgadzam się tu z twórcami omawianej publikacji – może pełnić rolę katalizatora tego rodzaju zmian, które dopiero w kolejnych etapach są zdolne przybrać wymiar zbiorowy, pozwolą tworzyć podmioty ponadjednostkowe i doprowadzić do kompleksowych przekształceń w zakresie wąsko rozumianej polityki ekologicznej (w szerokim, bliższym mi jej rozumieniu „polityką ekologiczną” nazwalibyśmy wszystkie te etapy procesu).
Reorientacja metodologiczna, jaką proponują autorki, zakłada również, zdawałoby się, radykalną zmianę stosunku czytelnika do tekstu, a więc i wypracowanie nowych działań interpretacyjnych, które pozwolą mocniej podkreślić obecność wierszy w pozbawionej granic, fluktuacyjnej przestrzeni oikos – ostatecznie, jak wspominałem, Fiedorczuk i Beltrán dochodzą do wniosków, że „zdolność do posługiwania się językiem jest kwestią biologii raczej niż kultury” (s. 51), nie wpływa to jednak w szczególny sposób na ich pracę hermeneutyczną. Tekst pozostaje tu bowiem statycznym, trwałym dziełem ludzkiej aktywności, które może oczywiście poruszać problemy ekologii, nie jest jednak bezpośrednio w nie uwikłane na poziomie własnego sposobu istnienia. Jego status pozostaje niezmienny: dzieło w najdoskonalszy z możliwych sposobów „przedstawia” pewne zagadnienie, z którym konfrontuje czytelnika, zawsze czyni to jednak pozostając w obszarze autonomicznym, transcendującym poza interesującą nas sferę Natury. Nie postuluję tu wcale, abyśmy odmawiali wierszom ich „znaczenia” – chciałbym jedynie, abyśmy stopniowo porzucali bezużyteczny dziś moim zdaniem model hermeneutyki zakładający, że po drugiej stronie językowej materii kryje się statyczny sens, który nie tylko ma iluminacyjny charakter i pozostaje jednakowy mimo upływu czasu, ale i jest „obiektywnie” taki sam dla każdego – w innym wypadku za moment znów znajdziemy się w patowej sytuacji za sprawą zblazowanych, krytycznych dywagacji dekonstrukcjonistów. Konstatacje w rodzaju: „przerwanie linijki […] wprowadza niepewność, a co za tym idzie – napięcie erotyczne” (s. 75) zdecydowanie nie sprzyjają udynamicznieniu poetyckiego „sensu” i uwydatnieniu jego relacyjnego oraz kontekstualnego charakteru. Innymi słowy: od ustalania „co to znaczy?” zdecydowanie bardziej interesująca wydaje mi się wypływająca bezpośrednio z lektury wierszy refleksja nad doświadczaniem „stanów wzmożonej intensywności percepcji”, które prowadzić może do zmiany postrzegania problemów współczesnego świata, między innymi poprzez podawanie w wątpliwość granicy istniejącej między światem ludzkim i nie-ludzkim, na przykład wtedy, kiedy wiersz „staje się […] ostentacyjnie wierszem” (s. 81) lub gdy w zdecydowany sposób odsłania swoją materialną stronę (s. 19).
Być może jestem po prostu zbyt krytyczny – ostatecznie Fiedorczuk i Beltrán w ogólnej wymowie Ekopoetyki sprzeciwiają się przecież takiej koncepcji lektury poezji, która odseparowuje tekst literacki od jego ontologicznego kontekstu, a to – trudno mieć wątpliwości – krok w dobrą stronę.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska (CC BY 3.0 PL)
Julia Fiedorczuk, Gerardo Beltrán, Ekopoetyka/Ecopoética/Ecopoetics, Instytut Studiów Iberyjskich i Iberoamerykańskich: Biblioteka Iberyjska, Warszawa 2015
Dawid Kujawa
Krytyk literacki, redaktor, marksista. Interesuje się najnowszą polską poezją i politycznym wymiarem historycznych ruchów awangardowych. Związany z czasopismem naukowym „Praktyka Teoretyczna”.
Zobacz inne teksty autora: Dawid Kujawa
Polecane
Z tej samej kategorii: