Przychodzi garbata kobieta do doktora, a doktor rozbawionym głosem pyta: – Co się Pani tak czai?
Tego było już zbyt wiele. Kobieta wybiegła na ulicę, dusząc w sobie płacz. Tego było już zbyt wiele. Już dalej koniec. Już nie. Nie!
Choć całe życie słyszała podobne rzeczy, choć już przyzwyczaiła się do cierpienia, a może wcale to wszystko nie było już takim znowu cierpieniem, tym razem coś w niej pękło. Najprawdopodobniej dlatego, że gabinet lekarski powinien być azylem, chociaż tam nie powinno jej nigdy coś podobnego spotkać. Przynajmniej tam. Ale niespodzianka. Jeśli myślisz, że jesteś wolna od cierpienia, hyc, świat zawsze chętnie udowodni ci, że jest odwrotnie. Nie możesz nigdy poczuć się zbyt pewnie, o nie. Na to świat nie może sobie pozwolić. Straciłby swój brand.
Coś w niej pękło, ale nie można powiedzieć, że ten moment należał do najgorszych w jej życiu. Najgorsze miała za sobą. Najstraszniejszy był, jak można się spodziewać, okres, w którym najtrudniej jest mieć innych ludzi w dupie, gdy permanentnie jest się wystawionym na bodźce tak zwanych grup rówieśniczych. „Grupa rówieśnicza” – samo to wyrażenie jest straszne, także przez swoje neutralne, naukowe brzmienie, coś jak „stwardnienie zanikowe boczne”. Czuła, że jest odcięta od niemal wszystkiego, co otaczającym ją osobom zdawało się osią życia, i prawie codziennie w nocy płakała. Jeśli coś mogło ją choć na chwilę ucieszyć, to szybko przypominała sobie o swoim położeniu i momentalnie cieszyć przestawało. Zmieniło się to, gdy zaczęła wierzyć w Boga. Nagle. Po prostu na wakacjach z rodzicami, gdy usiadła na zboczu doliny małej rzeczki i widziała słońce odbijające się od ledwo widocznych na horyzoncie drapaczy chmur, to drzewa, płynąca woda, słońce i owe oddalone konstrukcje nagle sprawiły, że te wszystkie urywki, które kiedyś tam zasłyszała lub przeczytała na temat Boga, zupełnie dla niej obojętne, nagle się połączyły i zdały się czystą prawdą. Jasną i pewną. Wkrótce każde źródło cierpienia było dla niej majakiem, który przesłaniał światło prawdziwego świata, ułudą, w którą wystarczy przestać wierzyć, przezwyciężając ją wiarą w Boga.
I teraz możemy przejść do najgorszego interwału jej życia z czasu dominacji grup rówieśniczych. Pewien chłopak siedział z nią dwa razy w tygodniu na lekcji historii w jednej ławce. Nazywał się Brajan i prawie normalnie z nią rozmawiał. To były krótkie wymiany zdań, często żarty dotyczące omawianych wydarzeń historycznych, doszukiwanie się w nich popkulturowych nawiązań, nic wielkiego, coś bardzo normalnego, coś czego bardzo wtedy pragnęła. Nie zapraszała go do znajomych na Soulbooku, bo bała się zapraszać kogokolwiek, kto ją znał osobiście, więc po prostu ciągle czekała na te lekcje historii. Gdy nauczycielka przyłapała go na nieodrobionej lekcji, ktoś zawsze dobrze słyszalnym szeptem mówił: „Bigus Dickus w Rzymie o wszystkim się dowie”, i cała klasa się śmiała. Bywało też, że nauczycielka podejmowała grę i krzyczała: „Cisza! Czy kogoś jeszcze śmieszy, jak wypowiadam imię Brajan?”. Beatę to też śmieszyło. Nie jakoś bardzo, ale „wholsome” w tym wszystkim było to, że czuła się częścią owej zbiorowej radości, to ona siedziała z Brajanem w jednej ławce i ona z nim rozmawiała, uczestniczyła w tych żartach i często inni w klasie też się z nich śmiali. Pewnego dnia Brajan już nie siedział z nią w jednej ławce. Podeszła do niego, gdy rozmawiał z innymi znajomymi, żeby o coś zapytać i być może wejść w jakąś interakcję, ale miała wrażenie, że się do niej dystansował, odpowiadał pozornie miło, ale zdawkowo. Jak odchodziła, słyszała śmiech, odwróciła się na krótką chwilę i miała wrażenie, że część osób oraz Brajan przez chwilę na nią patrzyli. Była zdruzgotana, nie wiedziała, czy to na pewno tak, odtwarzała ciągle w głowie sekwencję zdań i gestów, raz gorączkowo próbując odnaleźć zaprzeczenie swoim pierwszym wrażeniom, innym razem rozwiać iluzoryczną nadzieję. W końcu, jakby chcąc rozpoznać sytuację bojem, postanowiła zaprosić Brajana do znajomych na Soulbooku. Sprawdzała na telefonie co pięć minut, czy przyjął zaproszenie, klnąc na siebie, że się łudzi, że wszystko już wszak jest niczym. W nocy nie mogła spać. Nie odpowiedział na zaproszenie. To wystarczyło. Nie było żadnych wydarzeń, które powszechnie mogłyby być uznane za dramatyczne. Tylko to. I to wystarczyło.
Tak nastąpiły najgorsze miesiące jej życia. Świat się zapadł w sobie. Właściwie przestał istnieć, istniała tylko rozpacz. W tym natężeniu nieodróżnialna od absolutnego lęku, jakby przy określonym natężeniu wszystkie najgorsze uczucia osiągały stan unifikacji, przybierały jakąś elementarną formę. Tylko lęk istniał, świat już nie istniał. Absolutny nieustający lęk. Niemożliwe było nawet pomyślenie o czymś innym, to znaczy każda odrobinę inna myśl, gdy ledwo się wzbiła, natychmiast opadała i ulegała unicestwieniu w wyniku potężnego ciążenia. Wiara, że możliwe jest co innego, niż ten stan, była wiarą w absurd.
I wtedy tak to widziała, że to wzniecenie i utrzymanie w sobie wiary w to, co niemożliwe, ją uratowało – teraz jako człowiek nauki wiedziała, że być może wiara pomogła, ale wszystko i tak prawdopodobnie by odeszło. Najgorsze miesiące jej życia zostały zastąpione przez najlepsze, gdy dzięki temu zwycięstwu wiary, jak wtedy to postrzegała, czuła absolutną eudajmonię, czyste szczęście, jedność ze światem, czuła się zbawiona na ziemi. Ten stan oczywiście nie trwał bardzo długo i po pewnym czasie świat ponownie zdołał obrzydzić jej codzienne życie. Okres absolutnego lęku miał się jednak już nigdy nie powtórzyć.
Tym razem też się nie powtórzył, tym razem było to zupełnie co innego.
Tym razem było to poczucie beznadziei, że po prostu już dość, już starczy, do czego to prowadzi, po co się czymkolwiek łudzić. Po prostu nie. Nie i tyle.
Może gdyby dalej była „rycerzem wiary” – z przekąsem pomyślała – jeszcze jakiś czas mogłaby to ciągnąć, więc w sumie chyba dobrze, że już nim nie jest. Bo po co to dalej ciągnąć. To dobrze, że nie jest już w stanie wierzyć. A zawdzięcza to prawdopodobnie podjęciu studiów neurobiologicznych w Instytucie Jerzego Konorskiego. Choć z drugiej strony, dlatego właśnie je podjęła, by wypróbować swą wiarę w starciu z poznaniem, w starciu z nauką, która najbardziej gwałci dotychczasowe mniemanie o człowieczeństwie. Religijna erozja była powolna, rozłożona w czasie, nie wynikała z żadnego dramatycznego zerwania, po prostu, czy można wierzyć w coś tylko dlatego, że to pomaga, choć wszystko wskazuje, że świat wyłonił się z chaosu, choć wszystkie dowody na Jego istnienie zdają się cyrkowymi sztuczkami, a bzdury o „jakiejś sile” hipisowskim pierdoleniem Ery Wodnika. Niewątpliwie owoc poznania był dla niej gorzki, to nie wąż jednak skusił ją, by go zerwała, a przekonanie o sile własnej wiary. Cóż, ten kredyt zaufania okazał się kredytem subprime. Zresztą trudno oprzeć się wrażeniu, że wraz z nastaniem nowoczesności ludzkość zdała sobie sprawę, że cała jej kultura oparta jest na intelektualnych długach, których nikt nie jest w stanie spłacić, a więc jedyne, co daje szansę na chwilowy sukces, to spekulacja na zniżkę. Każdy skrawek szczęścia, który daje się wyrwać mniej lub bardziej licznym – raczej mniej – jest obarczony poczuciem długu, poczuciem niskiej wiarygodności sensu, na jakim jest oparty. Poczuciem, które można jedynie tłumić. Nic więcej. A co jest dane cichym, cierpiącym i ubogim duchem – najwyżej błogosławieństwo bycia tolerowanym, najwyżej błogosławieństwo terapii, która ból z poziomu 8/10 zmniejszy do poziomu 7/10, a w najlepszym przypadku pozbawi całkowicie czucia.
Oparła się o barierkę kładki blisko dworca. Słońce było coraz niżej, odbijało się od okien wieżowców i kałuż. Podobne do miliardów innych takich gwiazd, które być może oświetlają teraz twarze jakichś istot na miliardach planet Drogi Mlecznej – same jednak pozostają martwe. Słońce też. Świeci i jest martwe. Jest martwe i świeci.
Na chwilę poczuła ukojenie. Wszystko odpuściło, jak gdyby Słońce własnym bezsensem, własną martwotą przecinało wszystkie nitki sensu, które wywoływały cierpienie. Ale wiedziała już z doświadczenia, że ta chwila minie. A więc jest ona najlepszym z możliwych momentów, by się jednak zdecydować. Szczególnie, że nadjeżdżał właśnie pociąg.
– Jak mówią słowa piosenki, „And you can take or leave it if you please” – zanim nawet te słowa dotarły do jej świadomości – czy też raczej, by być bardziej precyzyjnym, do tego jednego z wielu świadomych procesów w jej mózgu, który był patrzeniem na chylące się ku zachodowi słońce – Beatę przyszył lęk. Gdy się odwróciła, poprzez oślepiające ją promienie widziała tylko sylwetkę mężczyzny. Może to anioł przyszedł ją uratować, ten sam, który powstrzymał Abrahama – zadrwiła w myślach.
– I jak rozumiem – odpowiedziała ze zniecierpliwieniem nieznajomemu – pan sugeruje opcję „leave it”?
– No więc, w pewnym sensie… – zaczął tłumaczyć się mężczyzna, lecz Beata mu przerwała. – Proszę pana, kim pan w ogóle jest? Czego pan chce? Niech pan sobie idzie robić dobre uczynki do głodujących dzieci w Afryce, a mi niech pan da spokój.
– Przepraszam – odpowiedział mężczyzna – nie przedstawiłem się, nazywam się Marek Cukerberg. – Gdy wyrzekł to imię, w jego głosie było słychać wyraźną dumę. Kobieta parsknęła śmiechem, po czym, zasłaniając ręką słońce, starała się nieznajomemu przypatrzeć.
– Marek Cukerberg – stwierdziła ze znamionami pewnego zainteresowania w głosie – rzeczywiście pan bardzo podobny. Tylko dużo brzydszy. Marek Cukerberg oczywiście też nie jest Adonisem, ale…
– To znaczy ja – odpowiedział Marek z wyraźnym zdenerwowaniem, oczy mu się rozbiegały i zaczął nieskładnie gestykulować – jestem nim…, to znaczy jestem sobą, w sensie nie jestem sobowtórem… siebie – na chwilę przerwał, prawdopodobnie, by nabrać trochę animuszu, co nie za bardzo mu się udało, po czym kontynuował: – Nie słyszała pani, że jestem w Polsce, przecież… W każdym razie, chciałem złożyć pani pewną propozycję, która może panią bardzo zainteresować…
– Zaraz, zaraz – znowu przerwała mu Beata, coraz ofensywniej mu się przyglądając – a czy nie ma pan przypadkiem nic wspólnego z tym, jak jeszcze godzinę temu, może dwie godziny, zostałam potraktowana przez lekarza?
Niewątpliwie było to zaskakujące powiązanie zdarzeń, ale stało się coś dziwnego. Cukerberg się rozpromienił i odpowiedział z pewnym podnieceniem oraz błyskiem w oczach: – No więc, proszę sobie wyobrazić, że mam z tym właściwie wszystko wspólnego, to znaczy dałem lekarzowi łapówkę, żeby zrobił, co mu każę, i obiecałem stypendium w renomowanej uczelni jego dzieciom – tutaj na chwilę przerwał, być może dopiero teraz zauważył, że to, z jakim entuzjazmem wypowiada takie słowa, może być źle odebrane, po czym kontynuował: – No, proszę mi wybaczyć, ale do swoich badań potrzebujemy kilka osób znających się na neuronaukach. Pani jest wybitnym pracownikiem Instytutu Jerzego Konorskiego. Chodzi o to, żeby chociaż kilka osób poddanych eksperymentowi posiadało specjalistyczną wiedzę na temat tego eksperymentu… Oczywiście nie jest to powszechnie przyjęta procedura, ale u nas, to znaczy we wcześniejszych badaniach, dawało ciekawe efekty. Żeby sprecyzować, chodzi nie tylko o to, żeby była pani obiektem eksperymentu, ale i żeby pani była jednym z najważniejszych członków kadry badawczej, z dodatkowym, godnym wynagrodzeniem, dostępem do najnowszych technologii.
Przez chwilę słychać było jedynie szum samochodów. Beata próbowała wszystko przetrawić i kiwała tylko milcząco głową, by w końcu przemówić ze spokojem, czy raczej może rezygnacją: – Być może po tym, co usłyszałam, powinnam kazać panu spadać, ale… – tutaj westchnęła. – Muszę powiedzieć, że jest coś, czym pan mnie mimo wszystko ujął. Tym, jak pan ze mną rozmawia. Tym, że widzi pan moje kalectwo i nie przeszkadza to panu ze mną swobodnie rozmawiać. Rozmawia pan ze mną normalnie. Moje kalectwo jest właściwie jedyną moją twarzą dla przechodniów, dla ludzi w sklepie… W laboratorium, w instytucie jest wiele osób, które są przyzwyczajone… no są, są też ludzie, którzy być może chcieliby… To ja raczej odtrącam niektórych ludzi… Ale niemal dla wszystkich nieznajomych jestem jedynie kostną deformacją, „czymś, co powinno jak najszybciej zniknąć z pola widzenia” – dodała w myślach.
– Ach, no tak – odpowiedział Cukerberg w taki sposób, jakby rozwikłał właśnie jakąś łamigłówkę. – Znowu to. Już zdarzało się, że mówili to inni. Pytałem się moich specjalistów i doszli do wniosku, że to z powodu mojej przypadłości… No…
– Przypadłości? – zainteresowała się Beata.
– No wie pani… – odparł Marek. – Jestem psychopatą. Nie odczuwam empatii. To znaczy empatii… Potrafię czytać emocje, rozpoznawać ból, ale bez współczucia. Podobno większość ludzi, jak widzi ból, to sama go trochę odczuwa. Ból, tak samo z różnymi oznakami cierpienia. Ludzie, widząc oznakę cierpienia, podobno współcierpią. Kurczę, to musi być strasznie upierdliwe. Wciąż nie mogę uwierzyć, że większość ludzi coś takiego ma… I moi specjaliści mówią, że to dlatego. Ludzie uciekają od bardzo cierpiących ludzi, unikają ich, bo w pewnym stopniu współodczuwają ich cierpienie, a czasami nie są w stanie sobie wyobrazić, jak można w ogóle żyć w określonym stanie. Dlatego nie potrafią normalnie się zachowywać. Ludzie boją się cierpienia. No, a ja mam cierpienie innych, jak to się mówi, w dupie, więc mogę normalnie rozmawiać, ot, i cała tajemnica.
– Wow! – powiedziała Beata, przewracając oczami – po prostu wow! – Na krótką chwilę zamilkła i kręciła tylko głową, po czym odparła: – No, ale psychopatia też na pewno umożliwia panu bez poczucia winy przeprowadzić na mnie eksperymenty, po których będę wyglądała jak pies z „Muchy 2”.
– Noo, w sumie to prawda – odpowiedział Marek, chwilę się zastanawiając, co mógłby odpowiedzieć – to może…, może po prostu zacznę mówić, na czym polega ta terapia i… No przecież się pani na tym zna lepiej niż ja, i będzie pani mogła sobie… Zresztą, co pani ma do stracenia, powinno być pani wszystko jedno….
– Cudownie – odpowiedziała Beata głosem, w którym lekko pobrzmiewała rozpacz – po prostu cudownie. – Znowu na chwilę zamilkła, po czym zapytała zdecydowanie: – Czyli rozumiem, że poszukuje pan uzdolnionych, lecz wewnętrznie złamanych, cierpiących, czujących często, że nie mają po co żyć, ludzi, bo uważa pan, że będą lojalniejsi?
– No tak, to prawda – odpowiedział Cuk, nie do końca chyba spodziewając się tego pytania – ludzi dotkniętych różnymi przypadłościami, z którymi nie potrafią sobie psychicznie poradzić, doświadczonych najcięższymi przypadkami depresji… czasami pedofilów po odbyciu wyroku…
– Nie, no po prostu… – zareagowała Beata jękiem – ale, tak. Ja nie mam nic do stracenia. Wątpię, abym miała cokolwiek jeszcze do zyskania. Proszę mówić.
Cukerberg wyraźnie się rozpromienił i rozpoczął swoje wywody: – Hmmm, właściwie nie wiem, od czego zacząć, może od substancji DAMGO, którą podawano szczurom. Niwelowała tolerancję na morfinę, wychwyt zwrotny… Ale pani to wie na pewno, bez sensu. Może zacznę już właściwie. To fascynujące, ale w mózgu są oddzielne szlaki odpowiedzialne za lubienie czegoś, w sensie za odczuwanie przyjemności, a oddzielne za pragnienie czegoś… Hmmm, w sumie to logiczne. Pierwsze, z tego co pamiętam, to włókna wysyłane z ciała półleżącego do brzusznej gałki bladej, a drugie z ciała półleżącego do bocznych jąder podwzgórza… Fascynujące!
– Tak, czytałam ten artykuł Berridga i tego drugiego, jak mu tam – odparła Beata, wzdychając – ciekawe, dokąd to wszystko zmierza?
– No tak, czytała pani? – ucieszył się Marek. – Ale to jest fascynujące. W wyniku rozłączności tych ścieżek nerwowych silne opiaty, takie jak heroina, im dłużej się ich używa, tym bardziej zmniejszają zdolność do odczuwania przyjemności i jednocześnie potęgują pragnienie! Ale to oznacza także coś symetrycznie odwrotnego! Że można odczuwać niewyobrażalną rozkosz, a potem w ogóle, ani trochę nie pożądać źródła tej rozkoszy. To wydaje się nie do pomyślenia, ale… To właśnie potrafimy zrobić. To znaczy wydaje się nam, że potrafimy.
– Tak, ale mimo braku pożądania – odpowiedziała Beata wyraźnie już zainteresowana – może występować zanik zdolności odczuwania przyjemności w ogóle, bo…
– Tak! Widzi pani! Ale to wiemy! Chodzi o to, żeby też nie było tolerancji na wewnętrzne opiaty. Proszę sobie wyobrazić! Proszę sobie wyobrazić, co mogłoby to oznaczać dla ludzi cierpiących? Zawsze mogliby liczyć na chwilę najprawdziwszego szczęścia, tak jak się sięga po tabliczkę czekolady. Bez najmniejszego nawet ryzyka uzależnienia. Jeśli to będzie działać, proszę zrozumieć, to rozwiązuje wiele problemów prostym cięciem. Tak Aleksander Wielki, z którym się utożsamiam – tu Beata się lekko zaśmiała – przeciął węzeł gordyjski. Np. długotrwała podróż na Marsa, a potem izolacja w małej społeczności, w ciągłym zagrożeniu na samym Marsie… Niezależnie od stanów lękowych, niezależnie od międzypersonalnych konfliktów, zawsze będzie można sięgnąć po małą dawkę heroiny i poczuć się absolutnie szczęśliwym, bez ryzyka nadużywania tej możliwości. Tak. Ilion Mask będzie jadł mi z ręki! – Cukerberg był wyraźnie podekscytowany. Beata pomyślała: – Hmmm, zdaje się, że już wiem, co nowoczesność ma do zaoferowania cichym, chorym i ubogim duchem, królestwo niebieskie instant. To, co społeczeństwo zdefiniuje jako chorobę, kalectwo, tam dopuści ten farmakon, który jest obrazą dla całego społeczeństwa. Zamiast Jezusa Chrystusa, Głupi Jaś – cóż, works for me.
***
Działało, działało, działało.
To na pewno. Działało. Beata była przekonana, że w końcu wiedzie szczęśliwe życie – życie, które dane jest nielicznym, a większości tylko w stosunkowo krótkich okresach. Bo przecież inni ludzie też tak czasami mają, że w trakcie dnia spotykają ich różne przykrości, różne problemy, ale znoszą to z łatwością, wiedząc, że jest źródło szczęścia, które wciąż na nich czeka – kochająca rodzina, przyjaciele, romans, satysfakcjonująca praca, cokolwiek. Wygląda więc na to – wnioskowała – że to wszystko jest całkowicie wymienialnym, arbitralnym elementem i może być równie dobrze zastąpione przez mikrodawki heroiny.
Należała więc do garstki wybrańców, ludzi niemal zbawionych za życia, zapisanych w księdze Cukerberga u zarania eksperymentu. Jej szczęście było niemal pewne, gwarantowane. Należałoby więc je nazwać eudajmonią. Clockwork eudajmonia. And you can take or leave it if you please.
Ma kostną deformację, nienadającą się do operowania, wyłącznie temu zawdzięcza to szczęście, bo nawet jeśli ta „terapia” przeszłaby wszelkie testy, na pewno nie będzie dostępna wszystkim obywatelom bez ograniczeń. O nie, obecny świat na to nie pozwoli. Z tego samego powodu z jakiego chrześcijaństwo nie mogło dopuścić samobójstwa. Zbawienie instant to symonia, farmakon – podważałoby to sens całego systemu. Jednak samobójstwo jest dopuszczalne, jeśli oznacza oddanie życia za wiarę. Farmakon szczęścia instant można z kolei uznać w obrębie społecznie panującej definicji choroby – i tym sposobem cisi, ubodzy duchem, cierpiący, będą być może błogosławieni przez nowoczesność… Czy też bardziej ponowoczesność. Nowoczesność refleksyjną. Posthumanizm. Cokolwiek.
Już od dłuższego czasu zastanawiała się, dlaczego właściwie większość ludzi nie jest szczęśliwa, a w zasadzie także nad tym, dlaczego sama nie była szczęśliwa.
Przecież praca naukowa dawała jej satysfakcję, była jednak przez coś tłumiona. Jedzenie sajgonek wegetariańskich z sosem słodkim i pikantnym również sprawiało jej dużą przyjemność. Dlaczego wzrok innych ludzi odbierał jej smak wszystkiego. Przecież widziała psa z poparzoną twarzą, kota bez nóg – wszystkie te zwierzęta domowe, mając co jeść, mogąc się bawić, były szczęśliwe. Cóż więc sprawia, że większość ludzi, mając co jeść, gdzie spać, mogąc sobie grać na Play Station VR, wydaje się tak bardzo nieszczęśliwa. Przecież wszystkie sposoby pobudzania układu nagrody są z technicznego punktu widzenia obojętne wobec samego faktu pobudzania. Odrzucała możliwość, że mógłby być to strach przed śmiercią, przynajmniej do pewnego okresu życia nawiedza on zwykle rzadko. Istnieje też poczucie niekompletności świata, niekompletności wszystkiego, ale melancholia nie jest przyczyną tych frenetycznych oznak cierpienia, tych sztucznych postaw mających je przykryć, tych wypieków na twarzy, zaciśniętych gardeł, wzroku pełnego rezygnacji.
Według Beaty Trimaldi odpowiedź była najprawdopodobniej banalna – chodzi o te dwa druciki w mózgu, z których jeden pobudza ośrodki przyjemności, gdy układ nerwowy rozpoznaje oznaki uznania, a drugi drażni okolice emocji negatywnych w reakcji na rozpoznanie jego braku.
Pomyślała, że świat ludzki prawdopodobnie mógłby stać się wspaniały, gdyby usunąć te dwa druciki. Nie chodzi tu wyłącznie o małe radości, ale i o te największe. Wyobraźmy sobie naukowca, który odkrywa tajemnice ciemnej materii. Wielu innych naukowców działających w tym polu mogłaby czuć zazdrość. Gdyby jednak usunąć gangliony prestiżu, wszyscy tak samo cieszyliby się tym odkryciem, byłoby ono dobrem wszystkich. I gdyby nie te druciki – mówiła sobie Beata – na pierwszy plan wyszłaby prawdopodobniej melancholia, wreszcie można by się skupić na poszukiwaniu tego, co naprawdę istotne.
Oczywiście nawet gdyby już potrafiono usunąć owe druciki, cały świat, przy panującej formacji społeczno-ekonomicznej, sprzeciwiłby się temu zabiegowi. Możni ze szczytów tego świata oraz możni z jego pagórków i nasypów, zbyt upojeni wielką lub malutką pychą, nigdy się nie zgodzą na taką zmianę reguł gry. Mniej lub bardziej ubodzy, zagrożeni wyrzuceniem z pracy, znojem powtarzania bezsensownych czynności, utrudnionym dostępem do mieszkań i opieki zdrowotnej, nie będą upatrywać nadziei tylko w tym, że nie będą czuć się gorsi. Gdyby runął szkielet utkany z prestiżu, pewnie szybko doprowadziłoby to do jakiejś redystrybucji, bo wartość wielu zbytków opiera się głównie na parytecie prestiżu – lecz cóż z tego, jeśli przez okulary panujących stosunków produkcji taki zabieg nie będzie postrzegany z nadzieją. – Tak – pomyślała – najpierw konieczny jest socjalizm.
Przypomnijmy sobie teraz, jak Beata od razu spostrzegła się, że Marek Cukerberg ma coś wspólnego z odrażającym zachowaniem się wobec niej lekarza. Komu coś podobnego mogło przyjść na myśl? A jednak okazało się to prawdą, więc najwyraźniej tkwiła w niej bez wątpienia także międzyludzka inteligencja, która najprawdopodobniej pomogła jej w karierze polityczki. Wstąpiła do partii Ochlokracja Teraz, która skupiała zwolenników populistycznej lewicy z różnych istniejących wcześniej lewicowych ugrupowań, i bardzo szybko udało się jej zostać liderką tego ugrupowania. Sytuacja polityczna w owym okresie wyglądała następująco: po tym, jak Jarosław Kaczyński umarł na raka trzustki i w PiS-ie zaczęła się walka o władzę, Solidarna Wolność – koalicja PO, Ruchu Biedronia i SLD – wygrała wybory nieznaczną liczbą głosów, według ekspertów m.in. dzięki obietnicom rozszerzenia szczątkowych programów socjalnych PiS. Jak się okazało, ponieważ rząd SW w koalicji z PSL obniżał także podatki dla biznesu, programy redystrybucyjne były głównie finansowane dzięki przyśpieszonej prywatyzacji spółek skarbu państwa. Co planowano zrobić, gdy pieniądze z prywatyzacji się skończą? Okazało się, że planowano głównie ewakuować swoje rodziny i znajomych na bezpieczne posady prywatnego sektora, który brał udział w grabieży mienia państwowego.
***
Zbliżały się kolejne wybory. Mark Cukerberg oznajmił, że chce się spotkać z Beatą tam, gdzie rozmawiali po raz pierwszy – na kładce przy dworcu. Beata była niemal pewna, że Cukerberg zaproponuje jej pomoc w wyborach parlamentarnych, bo oferował ją już innym lewicowym partiom w Czechach, Słowacji i we Włoszech. Czekając na miliardera, wpatrywała się w słońce. Wyłączyła swój diadem AR, żeby żadne ikonki nie przeszkadzały jej patrzeć. Niestety na wszystkich trawnikach wokół była niewiarygodna ilość psich kup. W sferze Augmented Reality można było umieszczać wirtualne reklamy i sieciowe algorytmy wyliczyły, że psia kupa przynajmniej na chwilę przyciąga wzrok, w rezultacie czego właściciele nieruchomości celowo zbierali i umieszczali psie kupy na trawnikach, aby zwiększyć swoje szanse na zastrzyk gotówki od reklamodawców. – Ciekawe, co będzie, gdy psie kupy zobojętnieją – pomyślała – będą umieszczać rozjechane zwierzęta na parkingach? A może nie będzie tak źle, może np. sprowadzą małpy, żeby chodziły po drzewach, byłoby fajnie. – Najbardziej ją w tym wkurzało, że pewnie teraz jakiś nabzdyczony profesor, może Mikołajko, wypluwa z siebie antytechnologiczne i antyplebejskie ranty, bo nie jest w stanie zrozumieć, że jak była przekonana, mnożenie się podobnych absurdów nie jest winą technologii, głupoty szarej masy, tylko niedopasowania starego systemu do nowych środków produkcji i komunikacji. Big Data, sieciowe algorytmy, sztuczna inteligencja są stworzone dla socjalizmu – była tego pewna. I nie mogła się doczekać zmiany.
W końcu zjawił się Cukerberg. Dosłownie, przed oczami pojawił się jej soulbookowy awatar w postaci antropomorficznej żaby z kapturem z napisem „Marek Cuckerberg” nad głową.
– Ojej, to po co kazałeś mi leźć, jak przez Soulbooka… – przywitała go z irytacją Beata.
– No bo moi specjaliści powiedzieli mi, że spotkanie w miejscu, w którym po raz pierwszy rozmawialiśmy, może być dobre…. Emocjonalna więź czy coś tam – odpowiedział Marek.
– Cudownie – odparła Beata – no więc, przechodząc już do rzeczy, rozumiem, że chcesz zaoferować Ochlokratom pomoc, bo liczysz na to, że jeśli różnym lewicowym partyjkom na świecie zaoferujesz pomoc, to Berni Sanders nie znacjonalizuje Soulbooka?
– E tam – machnął ręką Cukerberg – nie znacjonalizowałby… No, ale ogólnie taka duszna lewicowa atmosfera w USA, że już wolę chyba podlizać się lewakom, ryzykując protesty prawicowych użytkowników… Tak, no ale co ci za różnica, na razie to wy możecie sobie nacjonalizować co najwyżej swoje memy, więc… Moja pomoc będzie najlepszą, jakiej mogłabyś oczekiwać, założę lewicowego populistycznego tabloida w Polsce. Ha!
– Wow, tego się nie spodziewałam, to naprawdę… – ucieszyła się Beata, ale tylko udawała zdumienie, bo dokładnie na to liczyła. – Chciałabym cię prosić o coś jeszcze – dodała. – Już mam właściwie gotowe projekty eksperymentów. Właśnie ci przesyłam – powiedziała Beata, wskazując palcem na diadem AR. – Będę potrzebowała przede wszystkim dostępu do tej twojej wojskowej technologii neuronowej optogenetyki, dzięki której służby mają mieć wyświetlany obraz bezpośrednio w projekcyjnej korze wzrokowej, jak rozumiem, nie byłoby problemu, żeby coś takiego samego zrobić z projekcyjną korą słuchową?
– Ha, jestem z tego dumny – powiedział entuzjastycznie Marek – ta technologia… perspektywy dominacji w tak wielu obszarach… No – tu zmienił ton na bardziej surowy – ale nie sądzę, abyśmy mogli wam to udostępnić, w ogóle jak mogłaś sobie pomyśleć coś takiego.
– Ale na tym skorzystasz! – zapewniła go Beata. – Posłuchaj tylko chwilę. Ten projekt ci się opłaci. Są takie melodie, które od razu, w niewyjaśniony sposób budzą silne uczucia. Chodzi o to, żeby te melodie móc produkować w niemal zautomatyzowany sposób. Chyba ciekawe? – Mark dał znak ręką, żeby kontynuowała. – Przy czym nie chodzi mi tu o wyrafinowaną muzykę. Muzykę, która wywołuje ciarki głównie dzięki procesom intelektualnym, w ten sam mniej więcej sposób, jak rozwiązanie sudoku, tylko w zmasowanej formie, rozumiesz? Rozłożone w czasie konstrukcje muzyczne łączą się na setki sposobów w jedną lub wiele całości i ta seria rozpoznań, bam, bam, rozumiesz? Nie, mi chodzi o te proste melodie, które bez żadnego przygotowania nagle wywołują silne uczucia. Dla mnie ten brak sensownego horyzontu dla uczuć, których się doznaje, jest tutaj jak najważniejszy. Niektórzy odczuwają w takiej muzyce coś pierwotnego. Gdy ludzie czują, że tkwi w nich coś, czego nie są w stanie sensownie wyjaśnić, to często wnioskują, że to musi być coś pierwotnego… To uczucie można postrzegać jako refleks prawdziwszego świata, jako tęsknotę za zapomnianą Arkadią, a więc i nadzieję, że istnieje coś więcej, niż to… – Na chwilę przerwała, żeby się zastanowić, po czym kontynuowała: – Najprawdopodobniej te melodie to po prostu tak zwany bodziec supernaturalny, bodziec hackujący wzorce bodźców, w tym przypadku słuchowych, w połączeniu lub nasyceniu, które nigdy wcześniej nie nastąpiło. Nie wiem, czy chodzi tu o struktury wrodzone, czy wzorce nabyte na wczesnym etapie rozwoju osobniczego, ale… No więc twoja technologia będzie mi potrzebna do tego, aby zrekonstruować na potrzeby kampanii kilkanaście takich super-opto-neuro-muzaków. No a technikę ich generowania sobie zachowasz na własne potrzeby.
– O, łaskawa jesteś – zadrwił Cukerberg.
– Oto właśnie chodzi – zignorowała Marka Beata – melodie, które wydają się refleksem z innego świata i wskazują na istnienie potężnej siły spoza zastanego porządku. Będą budować atmosferę, że porządek, który jest zastany, wcale nie jest jedynym możliwym porządkiem, że może istnieć prawdziwszy świat.
– Zaczyna mi się podobać, w jakim kierunku to idzie. Pasowałyby jeszcze uniformy od Hugo Bossa – pozwolił sobie zażartować Marek Cukerberg.
– Nawet zabawny byłby dowcip – odpowiedziała Beata – gdyby nie był oczywisty. Przykro mi. Jestem pewna, że następnym razem uda ci się powiedzieć coś zabawnego.
Trudno powiedzieć, w jakim stopniu Beacie zależało na tym projekcie z przyczyn racjonalnych, a w jakim irracjonalnych. Wydaje się, że bio-opto-muzaki nie powinny być jedną z najistotniejszych spraw, jeśli chodzi o sukces wyborczy partii politycznej. Być może to jej własny los wskazał Beacie, że ugruntowane w neurologii rozwiązania instant mogą być tymi, które całkowicie zmieniają stan gry. Zresztą było tu chyba coś więcej, co nie dotyczyło wyłącznie Beaty, a coraz częściej pojawiało się jako zwiastun ducha epoki. And you can take or leave it if you please – niemal za każdym razem w historii, gdy dotyczy to czegoś dotychczas niezależnego i często stałego, taka zmiana budzi niepokój. Teraz jednak, gdy wartości odchodzącego świata wydawały się papierami bez pokrycia, wywoływało to wśród wielu pokusę, by uderzyć w jego jądro, ufając, często bez racjonalnych przesłanek, że pomoże to wykluć się nowemu światu, który bez wątpienia już istniał i sprawiał, że wszystko, co minione, trzeszczało, pękało, rozsypywało się. Więc na każde pytanie: „Are you sure you want to proceed? This upload might be harmful to your social system?” rośnie pokusa, by odpowiedzieć twierdząco. I bardzo często ma to opłakane skutki – była duża szansa, że w tym przypadku skutki też mogą być opłakane.
Ale gdy to, co było stałe lub nieokiełznane, staje się odwracalną selekcją, przestaje być zewnętrznym środowiskiem, jest już częścią systemu. Będzie nią, prędzej czy później.
Gdy spada wzrost gospodarczy, zwiększamy podaż pieniądza.
Gdy scena polityczna wydaje się skostniała, zwiększamy podaż bio-opto-muzaków wywołujących tęsknotę za Arkadią.
***
Okazało się, że sprawa nie była taka prosta i rzecz nie opierała się na wzorcach bodźców modalności słuchowej – co powinno być oczywiste, bo melodia to stosunki między tonami. Beata wykryła silną zależność działania określonych melodii od rodziny językowej pierwszego języka badanych.
Gdy Cukerberg zaczął umieszczać super-neuro-opto muzaki na Soulbooku, rezultat raczej go mocno rozczarował. Wszechobecność melodii, które wzbudzały nieobsadzoną tęsknotę, wpędzała ludzi w refleksyjne nastroje, które sprawiały, że więcej czasu poświęcali przypatrywaniu się pęknięciom na suficie, chmurom za oknem i samotnym spacerom niż korzystaniu z portali społecznościowych. W przyszłym socjalistycznym świecie może się zresztą taka możliwość okazać funkcjonalna dla systemu – w ujęciu globalnym, gdy myśli podążają zbyt ograniczonymi przez role społeczne ścieżkami, to zwiększamy podaż melancholii i myśli zaczynają częściej przeskakiwać uprzednie granice, zwiększa się refleksyjność systemu. Sam Cukerberg, mimo że to pierwsze zastosowanie okazało się mijać z oczekiwaniami, wiedział dobrze, że projekt dawał trudne do przecenienia możliwości i strach pomyśleć, jak by tę potęgę, niefrasobliwie daną mu przez Beatę, wykorzystał, gdyby okazja nie została mu odebrana. Niefrasobliwie, zwłaszcza że większość badaczy uważa, że Ochlokracja Teraz zawdzięczała swoje sukcesy w co najwyżej niewielkim stopniu super-bio-opto-muzakom.
Przede wszystkim nastąpił kryzys gospodarczy, a ponieważ Polska miała niewiele real assets, nastąpiły cięcia wszystkich programów socjalnych, zlikwidowano płacę minimalną, ogólnie rzecz ujmując, rozbudzone aspiracje spotkały się z radykalnym obniżeniem stopy życiowej.
Po drugie, na całym świecie nastroje zmieniły się w wyniku zwycięstwa Berniego Sandersa w USA. Obraz Berniego Sandersa wchodzącego na mównicę w egzoszkielecie – z powodu swego podeszłego wieku nie mógł się samodzielnie poruszać – i zapowiadającego wprowadzenie demokratycznego socjalizmu było chyba tym, o co chodziło Beacie – czymś, co dawało poczucie możliwości zaistnienia innego porządku.
Poparcie dla Ochlokratów bardzo szybko skoczyło do 14%. Jedną z ważniejszych przyczyn sukcesu było to, że wielu polityków lewego skrzydła SW, PSL a nawet PiS-u widziało, że nastroje są niemal rewolucyjne, i starało się przejść do obozu lewicowych populistów. Był to w pewnym stopniu punkt zwrotny, ponieważ byli to politycy z doświadczeniem ministerialnym. Dotychczas w Ochlokracji Teraz nie było takich ludzi, więc obywatele nie byli pewni, czy, mimo dobrych intencji, będzie ona w stanie rządzić, zapewnić to, co obieca. Wszystko to katalizował populistyczny tabloid, który był cudowną szczujnią na elity.
Wcale nie bez znaczenia była też duża, jak się okazało, charyzma Beaty Trimaldi oraz to, że, z powodu swego bijącego po oczach kalectwa mogła niemal bezkarnie w studiach telewizyjnych nazywać oponentów złodziejami, łajdakami i zdradzieckimi mordami – była to jej supermoc. Czasami jednak zdarzało się, że ktoś starał się ją dotkliwe zaatakować i wtedy objawiała się jej druga super moc – tak naprawdę żaden śmiertelnik nie był już w stanie skrzywdzić jej słowem. Ochlokracja Teraz uzyskała w wyborach 45% i miała samodzielną większość, a wraz z pokornym PSL-em większość konstytucyjną.
W połowie kadencji Beata zaproponowała zdumiewający projekt konstytucji, który uważany jest za jej największy sukces polityczny. Projekt zakładał między innymi utworzenie kilku izb parlamentu powoływanych w niezależnych wyborach, odpowiedzialnych za stanowienie prawa i zatwierdzanie ministrów w wyznaczonych dla siebie dziedzinach, m.in. polityce ekonomicznej, zagranicznej, kulturalnej. Dzięki temu wybory miały lepiej odzwierciedlać wolę powszechną, zmniejszając konieczność głosowania na mniejsze zło, i utrudnić kapitałowi rozgrywanie konfliktów tożsamościowych. Wkrótce z łatwością przyjmowane są prawa kolejnych wykluczonych, nierzadko za aprobatą środowisk konserwatywnych, które zaczęły skupiać się na walce z transhumanizmem. 10 lat później obywatele innych państw zaczęli domagać się podobnych zmian ustrojowych, a po kolejnych 20 latach większość państw świata połączyła się w Wholsome Ochlocracy of Earth, Moon and Mars.
2043 r. – ujawnione zostały zbrodnie Iliona Maska i Marka Cukerberga. Obaj usłyszeli wyrok dożywotniego pozbawienia wolności. Ich korporacje przejęło państwo. Po kilku miesiącach spędzonych w więzieniu Mask popełnia samobójstwo poprzez powieszenie.
2045 r. – wszystkie quasimonopole oraz większe zakłady pracy w WOEMM zostały przejęte przez państwo.
2050 r. – osiągnięto niemal zerową emisję gazów cieplarnianych.
2046 r. – udało się wprowadzić parytety płciowe w obrębie każdego szczebla hierarchii władzy we wszystkich sferach życia społecznego: gospodarce, nauce, sztuce, wojsku, służbach specjalnych etc.
2068 r. – Marek Cukerberg dostał szansę na ułaskawienie w zamian za wzięcie udziału w eksperymencie, którego celem było użycie specjalnego retrowirusa do zmian szlaków neuronowych odpowiedzialnych za emocjonalne reakcje na poczucie własnej pozycji społecznej. Od imienia i nazwiska Beaty Trimaldi zabieg nazwany zostaje betryzacją. Przy okazji Marek Cukerberg zostaje wyleczony z psychopatii.
2073 r. – każdy chętny obywatel mógł zdecydować się na całkowicie odwracalny zabieg betryzacji. Doprowadza to do rozkwitu sztuki, nauki i filozofii. Na początku najmniej betryzacji rejestrowano wśród artystów, ponieważ, jak wiadomo, to atencyjne spierdoliny.
2074 r. – Marek Cukerberg po uzyskaniu zdolności współczucia nie był w stanie znieść ciężaru swoich zbrodni i wstrzykuje sobie śmiertelną dawkę heroiny. Jego ciała nie udało się uratować, za to wszystkie możliwe do odzyskania dane z jego mózgu zostały użyte do odtworzenia sztucznej inteligencji, która odtąd kontrolowała jego profil na Soulbooku.
2080 r. – dokonano pierwszych transformacji zwierząt w postzwierzęta, aby mogły się one w pełni komunikować z innymi obywatelami, uzyskać polityczne prawa oraz zdolność do zarezerwowanej dotychczas dla ludzi formy partycypacji w cywilizacji.
2085 r. – powstało tzw. Delfinie Miasto, które było naprawdę terminalem, w którym delfiny mogły podłączyć swój mózg i poprzez specjalnego robota partycypować w cywilizacji lądowej. Ludzie oraz inne powierzchniowe zwierzęta mogły w podobny sposób zwiedzać świat oceanów.
2092 r. – społeczeństwo świata odczuwało potrzebę zmiany, więc w kolejnych wyborach Beata straciła stanowisko Kanclerki Świata. Po opuszczeniu urzędu udała się na księżyc Jowisza Europę, by badać odkryte w jego podlodowym oceanie organizmy. To, że Beacie tak łatwo udało się uzyskać stanowisko na Europie, wywołało protesty i zwróciło uwagę na to, że mimo iż prestiż nie deformował już większości stosunków społecznych, mimo że nie istniały już prawie nierówności ekonomiczne, to dostęp do pewnych atrakcyjnych ról społecznych był ograniczony i często uzyskiwany dzięki znajomościom i władzy.
2121 r. – po raz pierwszy został skonstruowany napęd Alcubiera potrafiący osiągnąć prędkość warp 2.
2138 r. – na Ziemię przybywają Wulkanie. Przedstawicielka obcych Soreka nie kryła zdziwienia. Wulkanie od dawna obserwowali Ziemię i byli przekonani, że dążymy do zagłady, dlatego postanowili nas odwiedzić. Na ambasadora Wulkana zostaje wybrana Beata Trimaldi. Wywołuje to wielkie protesty, głównie na Ziemi. Oburzeni domagali się zwiększenia demokratycznej kontroli nad wszelkimi stanowiskami, od najwyższych do najniższych. Na lidera Nowych Levellerów – jak został nazwany ruch – wyrósł morświn John Picard.
***
Statek kosmiczny znajdował się w połowie drogi do Wulkana.
Znana nam jako Proxima Centauri b, najbliższa planeta spoza naszego układu okazała się zamieszkana przez rozwiniętą cywilizację. Słowo „Wulkan” nie pochodzi z wulkańskiego, ponieważ Wulkanie nie porozumiewają się za pomocą języka fonicznego, za pomocą drgań powietrza, tylko za pomocą fal radiowych – dlatego też mieli takie duże uszy, służą one także jako talerze biologicznych odbiorników. Ten sygnał elektromagnetyczny, którym Wulkanie określają swoją planetę, oznacza wulkan. Ten sam sygnał w większości ich radiowych języków oznacza także ich Słońce. Tym samym określeniem nazywa się planetę, wulkan i słońce – są oczywiście dookreślenia pozwalające odróżnić te byty. Gwiazda Proxima Centauri jest tak zwanym czerwonym karłem, gwiazdą o wiele mniejszej masie i temperaturze od naszego Słońca, ale za to imponującej długowieczności. Życie na Wulkanie miało bardzo, bardzo dużo czasu na rozwój. Z powodu niskiej temperatury Proxima Centauri strefa optymalna dla życia znajdowała się blisko tej gwiazdy i jej grawitacja uwięziła jedno oblicze Wulkana, którym cały czas był on zwrócony do swego słońca – drugie oblicze całkowicie skrywał mrok. Słońce na Wulkanie zachodziło tylko wtedy, gdy wędrowało się w stronę krainy wiecznego mroku. Choć życie tego zadziwiającego dla nas świata miało o wiele więcej czasu na rozwój, było narażone na zagrażające istnieniu jego powierzchniowym formom rozbłyski. W końcu po upływie eonów, mimo niskiego prawdopodobieństwa takiej adaptacji, niektórym, a potem niemal wszystkim organizmom udało się wykształcić receptory fal radiowych – przed każdą eksplozją na powierzchni gwiazdy pojawia się sygnał radiowy, co daje możliwość ucieczki w głąb planety.
Monoteizm był na Wulkanie od początku dominującym wzorcem religijnym. Wyobraźmy sobie, że co jakiś czas nasze słońce wydaje krzyk, który bezwarunkowo wyzwala w nas trwogę, a jeśli się nie skryjemy pod powierzchnią, możemy być świadkami apokalipsy. Takie musiało być doświadczenie pierwotnych Wulkan, ich logos był wyrażany w falach radiowych i tym samym kanałem przemawiało do nich słońce, wyzwalając trwogę przez ewolucyjnie wypracowane wzorce bodźców bezwarunkowych. Przez większą część historii Wulkana religie były więc bardzo żarliwe, monoteistyczne i wszystkie niemal czciły Boga podobnego do Boga Abrahama w kierkegaardowskiej interpretacji czy też Boga Hioba.
Beata zanurzyła się poprzez AR w świat mikroorganizmów z próbki, którą zabrała z Europy. Otaczał ją w tej chwili widok z wnętrza tej próbki – mikroskopijne stworzenia powiększone n razy pływały wokół jej głowy. Nagle pojawił się soulbookowy profil Cukerberga w postaci kreskówkowej żaby z aureolą, która zaczęła skakać po ciałach mikroorganizmów niczym w grze platformowej. Beata zgodziła się, by Cukerberg towarzyszył jej w tej podróży. Musiał porzucić całe swoje dotychczasowe środowisko, ponieważ fale elektromagnetyczne potrzebują 4 lat, by dotrzeć do Proxima Centauri.
– Cuk – odezwała się Beata – skoro już tu przyszedłeś mi przeszkadzać, to zaszczycę cię swoimi ostatnimi refleksjami. To znaczy chodzi bardziej, że to już czuję, bo w formie intelektualnej to żadna nowa refleksja… Przecież także dr Fu Manchu jest znany z podobnych…
– Nie chce zemrzeć dziadek – wtrącił Cukerberg.
– Tak, nie chce zemrzeć – odpowiedziała Beata – i niejako łączy się to z tym, co chcę powiedzieć. I to odczucie staje się teraz coraz bardziej powszechne… nie można chyba wątpić, że ma to bardzo wiele wspólnego przemianami stosunków produkcji, to znaczy ja… Ja już nie boję się śmierci, naprawdę, tego przeraźliwego lęku przed nicością już nie ma. Badam sobie na przykład te stworzonka, a jak umrę, to one nadal będą badane, to znaczy cóż z tego, że zmieni się badająca tożsamość, która też przecież jest tylko konstruktem mózgu, bardziej mnie cieszy, że te postrzeżenia, te myśli będą płynęły dalej i dalej się będą rozwijać i już nie czuję wielkiej… czym wobec tego te ulotne tożsamości, które dotychczas postrzegały i myślały. Są bardziej ulotne, mniej prawdziwe niż same te postrzeżenia i myśli. Przecież i tak ta tożsamość jest w każdym momencie czym innym, a już na przestrzeni lat to są w ogóle inne tożsamości. A więc to te myśli, te odczucia, to przeżycie, które dalej będzie trwać, bardziej są przecież mną niż te tożsamości. I to cudowne, że odczuwa tak coraz więcej ludzi… znaczy postistot. Nie zauważyliśmy tego od razu, ale już coraz więcej z nas jest tutaj. Już jesteśmy tu, gdzie chcieliśmy być od zawsze. To jest tu, już teraz.
– Może tak, może nie – stwierdził Marek – w każdym razie jak ty umrzesz, ja nadal będę istniał.
– He, he, Cuk, jaki ty jednak głupi jesteś, nie będziesz istniał dokładnie w tym samym stopniu i w dokładnie tym samym stopniu będziesz istniał co ja – powiedziała, po czym zagłębiła się w medytacji nad obcymi formami życia, a Cukerberg dalej wokół niej skakał, śpiewając hymn spierdonów z 4chana:
Shadilay, shadilay, la mia libertà
Shadilay, shadilay, oh no…
Shadilay, shadilay, oh sogno o realtà
Shadilay, shadilay, oh nooo…
Shadilay, shadilay, la mia libertà
Shadilay, shadilay, oh no…
Shadilay, shadilay, oh sogno o realtà
Shadilay, shadilay, oh no…
Vola nella mia vita, no non è finita