1.
Filozofia kulturowego recyclingu pozwoliła mi lepiej zrozumieć, co zrobiłem i co będę robił w dalszym ciągu.
Dziękuję.
2.
Czerwiec 2012 roku.
Jestem w jednym z sekretariatów Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu.
Uzbrojony w aparat fotograficzny, długopis i notes wertuję akta sprawy o sygnaturze „III K1/85”.
To dwanaście pożółkłych, niekiedy nawet postrzępionych tomów zawierających mnóstwo różnorakich materiałów, z których chcemy zbudować kryminalną opowieść.
Prawdziwą, realistyczną, brudną. W tym sensie namacalną, że przecież rzeczywiście będącą efektem mozolnej pracy rąk. I nie tylko zresztą. Od wielogodzinnego studiowania dokumentów naprawdę bolą plecy i oczy.
Przedzierając się przez kolejne karty, kartki i karteluszki, natrafiam raz po raz na protokoły przesłuchań zarówno głównych bohaterów, jak i postaci pobocznych.
Moja lektura przechodzi wtedy ciekawą przemianę.
Z dziennikarskiego kłusownika, który szuka przede wszystkim spektakularnych tropów, scen węzłowych, zamieniam się bowiem w konesera nowelistycznej narracji, z założenia wciągającej swoich czytelników w świat fachowo połączonych zdań.
Oto przesłuchiwani przez oficerów milicji ludzie stają nieoczekiwanie narratorami. Jednostkowa perspektywa, specyficzne słownictwo, powaga tematu naznaczają ich relacje wyjątkową aurą.
Tak, słowo „aura” jest tu jak najbardziej na miejscu. Protokół stanowi tu przecież ekspozycję czegoś niepowtarzalnego, angażującego, chwilowego. Co więcej, dostęp do ukrytych w nim fabuł mają tylko nieliczni i tylko na chwilę.
Najbardziej jednak podnieca to, że wszystko, co mówią ci opowiadacze, ci przygodni gawędziarze, jest autentyczne, podbite bardzo wiarygodnym stemplem.
To się naprawdę wydarzyło.
Seryjny morderca, o którym właśnie czytam, istniał naprawdę.
Jego konkubina też.
To nie fikcje, to fakty.
Te wszystkie przestępstwa i zbrodnie.
Chociaż czasami odnoszę wrażenie, że czytam jakiś PRL-owski kryminał.
3.
Żadne arcydzieło czy bestseller nie potrafi dostarczyć tych szczególnych emocji, które towarzyszą mi, kiedy wgłębiam się w lekturę przesłuchania Grażyny, partnerki życiowej Edmunda(1).
Zaznaczmy, że nie chodzi jednak o grozę, bo tę wszakże znajdziemy chociażby w książkach Thomasa Harrisa, który wymyślił Hannibala Lectera.
Głównym atraktorem jest tu coś innego.
Przeglądam prace teoretyków i historyków, żeby lepiej zdefiniować, o co mi chodzi.
Słowo nie jest tu rozumiane abstrakcyjnie – pisze autorka kapitalnej monografii poświęconej polskiej literaturze lat siedemdziesiątych – lecz jako zmaterializowany konkret, jako słowo obleczone w ciało, którym zawsze będzie jego materialna, zdarzeniowa postać w danym kontekście oraz środowisku komunikacyjnym […].(2)
Właśnie!
Słowo – jako konkret, ciało, materia, wydarzenie.
Tekst jako ślad, który prowadzi do pewnych ludzi, określonych miejsc…
Czytając protokół, wiem dobrze, że jego referencjalność jest bezsprzeczna. Owszem, z całą pewnością został on poddany redaktorskim operacjom, ale mimo to pozostaje po stronie faktów, które można zweryfikować. Zapis pełni rolę jedynie usługową.
Tekst nie jest martwy – pisał Bachtin, na którego powołuje się Agnieszka Karpowicz. Tekst ostatecznie prowadzi do jakiegoś człowieka, który mówi, opowiada, słowem reaguje na rzeczywistość(3).
Czytając zatem protokół, obcuję z czymś większym, obszerniejszym, ważniejszym niż literatura.
4.
Dlatego z ekscytacją czytam historię opowiedzianą przez poznaniankę, która zorientowała się w końcu, że żyje pod jednym dachem z nekrofilem i zabójcą.
Kolanowskiego poznałam na weselu kuzyna w Grudziądzu na gwiazdkę, ale którego roku, to nie pamiętam” – tak właśnie zaczyna się narracja Grażyny – Wesele odbywało się w mieszkaniu moich rodziców. Kolanowski spodobał mi się. Przez jakiś okres czasu – dokładnie nie pamiętam – przyjeżdżał do mnie do Grudziądza, mniej więcej raz na dwa miesiące. W tym czasie zachorowała moja matka, musiałam zająć się domem i z tego powodu do ślubu między nami nie doszło. W tym czasie również i ja zachorowałam na nerki.
Pierwszy fragment, w miarę jednorodny, przypomina więc obyczajową nowelkę, która wtajemnicza nas w biografie tzw. szarych ludzi z epoki schyłkowego PRL-u. Młodzieńcza znajomość, choroba, rodzinne problemy, nieudane małżeństwo, trochę seksu, kolejny średnio udany związek, codzienna rutyna, obiady, praca i tak dalej.
Brzmi to jak niewinny wstęp do krwawej opowieści. Troszeczkę w stylu Stephena Kinga: najpierw małomiasteczkowa sielanka, a potem mocne uderzenie, po którym nikt się już nie pozbiera.
Właściwa część dotyczy już teraźniejszości, czyli 1982 roku, a przede wszystkim listopada. Oto z bardzo konkretnej perspektywy spoglądamy na Kolanowskiego, który wtedy właśnie dokonał zabójstwa jedenastoletniej dziewczynki i popełnił czyny nekrofilne.
Gabriela, trzydziestoparoletnia, niezbyt rozgarnięta kobieta, opowiada o swoim życiu ze zbrodniarzem.
Jej zwyczajny, prosty, czasem wzmocniony urzędowym slangiem język spokojnie relacjonuje rzeczy, które wprawiają w osłupienie i przerażenie. Wszelako potrzeba precyzji, plastyczności i obiektywności skutecznie wycisza pokusę emocjonalnego komentarza narratorki.
Tekst pracowicie i gęsto wystukany na maszynie do pisania przez sierżanta jest pod tym względem bez zarzutu, jednakowoż protokolant zachował mimo wszystko specyfikę stylu Gabrieli. Myślę tu przykład o słownictwie („spuścizna” to sperma), składni (krótkie zdania), charakterystycznych wtrętach („Była wtedy na kolację kiełbasa ‘krakowska parzona’. Może to dziwne, ale jakoś mi to utkwiło w pamięci”), umiejętność zarysowywania sugestywnych scenek („Później nawet raz gdy leżeliśmy w łóżku, to dusił mnie za szyję i miałam przyrzec mu, że nikomu nie powiem nawet koleżankom”).
Gabriela jest, rzecz jasna, literackim naturszczykiem, ona nie pisze, odpowiada tylko na konkretne pytania, ale jej relacja przypomina miejscami notatki, których nie powstydziłby się taki autor, jak Edgar Allan Poe, maestro nekrofilnej prozy. Albo Marek Piestrak, reżyser filmowy, który nakręcił Śledztwo czy Wilczycę, nader grobowe obrazy. Albo Wojciech Smarzowski, autor fenomenalnego Domu złego.
Przesadzam?
Spójrzcie więc na to.
Kolanowski był wtedy w domu. Ja chciałam wygarnąć popiół z popielnika w piecu kuchennym stojącym w kuchni. Zobaczyła wtedy w popielniku ‘pipkę nie owłosioną. Zapytałam się Kolanowskiego, co to jest. Wtedy on mnie wypchnął zaraz do pokoju i zabronił mi wychodzić z pokoju. Wyszłam z dziećmi na spacer, a Kolanowski został w mieszkaniu. Chodził jakiś nerwowy, załamany, palił papieros za papierosem. Nie potrafię określić po jak długim czasie, gdy wróciłam za zakupami do domu, poczułam znowu smród. Kolanowski był w domu. Miał na sobie półgolf popielaty, powiedziałam mu, że ten sweter śmierdzi trupami. On mi na to odpowiedział, że jestem ‘pojebana’. Czułam smród dochodzący z pieca kuchennego, zajrzałam do niego i zobaczyłam tam ‘pipkę’ owłosioną. Leżała ona w jakby niezawiniętym papierze, pomieszana z popiołem. Pipka była owłosiona. Dotykałam ją za pośrednictwem pogrzebacza. Kolanowski natychmiast kazał mi ubrać dzieci i pójść z nimi na spacer do parku. Po pewnym czasie Kolanowski przyleciał po nas do parku. Poszliśmy na krem do baru kawowego i wróciliśmy do domu. W domu jeszcze śmierdziało, choć okna były otwarte. Gdy wróciliśmy z tego spaceru to Kolanowski powiedział, że jak komukolwiek o tym powiem, to mnie zabije. Później nawet raz, gdy leżeliśmy w łóżku to dusił mnie za szyję miałam przyrzec mu, że nikomu nie powiem, nawet koleżankom. Po jakimś czasie, dokładnie nie potrafię powiedzieć, w piecu kaflowym znalazłam jedną pierś kobiecą, dość dużą. Powiedziałam Kolanowskiemu o tym znalezisku, powiedział, że się nie mam wtrącać, bo to nie moja sprawa. Bałam się Kolanowskiego, bo miał takie ‘dzikie’ oczy, był jakiś oszołomiony. Kolanowski kazał nam wyjść na spacer z dziećmi. Gdy wróciłam w domu, był smród, ale mniejszy niż poprzednio. Następnego dnia po znalezieniu piersi poszliśmy razem spać, to Kolanowski zaczął mi gnieść piersi, aż mnie bolało. Więcej ‘pipek’ i piersi w domu nie widziałam”.
Czy ktoś wymyśliłby taką sekwencję sam z siebie?
Tak absurdalną, tak krańcowo niewiarygodną, ale zarazem po prostu prawdziwą?
Czyż za sprawą niepozornej poznanianki nie znaleźliśmy się przypadkiem, zupełnie mimochodem, w mrocznych rejonach człowieczeństwa (ulokowanych zresztą w kamienicy na Starym Rynku, przy ulicy Wodnej)?
Czy ten fragment nie zawiera w sobie większej mocy niż wszystkie książki Kinga razem wzięte? Wszakże Gabriela nieświadomie podnosi tu najważniejsze kwestie egzystencjalne, stawia sprawy na ostrzu noża. Niweczy wszelkie iluzje na temat ludzkiej natury.
Cokolwiek powiedzielibyśmy o tym tekście, jedno jest pewne: relacjonuje on fakty.
A to zmienia wszystko.
Fikcję można by łatwo zignorować.
Opowieść Gabrieli nie.
5.
„Recycling to doprowadzenie zużytych materiałów do stanu pozwalającego na ich ponowne wykorzystanie – pisze Blanka Brzozowska – Mówiąc ‘zużyte materiały’, mamy na myśli przedmioty, które spełniły już swoją funkcję i stały się zbędne, wypadły poza kulturowy obieg, sytuując się w sferze pomiędzy, zyskując status bycia nie-na-miejscu. Wiąże się to, z jednej strony, z zapomnieniem, z drugiej zaś, z charakterem specyficznego tabu, wynikającym z negatywnego wydźwięku ‘bycia śmieciem’”.(4)
6.
„Gdyby zdefiniować literackość w tej przestrzeni komunikacyjnej [„w żywym środowisku logosfery”], inspirując się koncepcją Bachtina, trzeba by stwierdzić – dowodzi Karpowicz w cytowanej już pracy – że nie jest ona substancją, lecz wiecznym ruchem, stosunkiem do czegoś czy relacją, która przybiera jakąś materialną formę. Można wyobrazić sobie więc literaturę już nie tylko jako jedną z wielu gałęzi słowa żywego, co po prostu jako narośl żyjącą jedynie dzięki istnieniu całego drzewa, żerującą na tym, czym żywi się wzrastający i wydający owoce organizm”.(5)
Pogrubienia są moje.
Zawarte w nich myśli inspirują mnie coraz bardziej.
7.
Naszą kulturę opanowała logika designu.
Niektórzy powiadają, że „Współczesność to stan kompulsywnego i nałogowego projektowania”(6) rzeczy, które w sposób doskonały rozbudzają w nas pragnienia i równocześnie niemniej genialnie zaspokajają je.
Ową tendencję widać także coraz wyraźniej w świecie literatury, filmu, telewizji. Teksty zamieniają się w perfekcyjne maszyny do pozyskiwania naszej uwagi(7).
To rozkoszna okoliczność, ale też męcząca. Jej konsekwencją jest przecież to, że dzisiejsze utwory stanowią bardzo często przede wszystkim swoisty komunikat. Istniejemy tylko po to, żeby cię uwieść. Jesteśmy efektem pieczołowitego namysłu marketerów. Nasz cel to zrobić ci dobrze. Kup nas, a potem zażywaj w ilościach hurtowych, bez żadnych ograniczeń. Bez opamiętania. Aż się uzależnisz. Potem zaczniemy dostarczać ci jeszcze lepszy, mocniejszy towar.
Wszechobecność tej konkwistadorskiej intencji powoduje, że wielu z nas ucieka na peryferia, wysypiska, rubieże z nadzieją na znalezienie tekstów, które byłyby wyzbyte tego rodzaju „dopalaczy”.
Ja swoją oazę znalazłem w świecie akt sądowych.
Ich redaktorzy, zwyczajni ludzie, milicjanci i policjanci, tworzyli własne relacje bez żadnych literackich ambicji. Spisywali cudze opowieści, jak leci, jak trzeba. Ich jedyny imperatyw stanowiła wiarygodność procesowa. Owszem, byli narratorami, ale specyficznymi. Wiedzieli przecież, że ich teksty prędzej czy później przestaną być potrzebne, użyteczne, że po zakończeniu sprawy staną się śmieciami, do których raczej nikt już nigdy nie zajrzy.
Owe narracje, pełne potknięć stylistycznych, błędów interpunkcyjnych, językowej tandety, czyta się wbrew wszystkiemu znakomicie. Często z zapartym tchem, niekiedy z satysfakcją poznawczą, bywa, że i z poważną zadumą nad pokręconymi losami ludzi i społeczeństw.
Przede wszystkim jednak taka recyklingowa lektura, która przywraca życie martwym, zapomnianym bytom, wiąże się z całkiem orzeźwiającą świadomością, że za odcyfrowywanym tekstem nie stoi sztab specjalistów ds. zarządzania ludzkimi emocjami.
Czujemy, że redaktor jest naszym współtowarzyszem w egzystencjalnej wyprawie.
8.
Po napisaniu Martwych ciał, reportażu kryminalnego, który jest efektem współpracy z mecenasem Waldemarem Ciszakiem(8), uprzytomniłem sobie, że nie chcę już być krytykiem literackim.
Po pierwsze, znudziło mnie recenzowanie cudzych tekstów. Po drugie zaś, zrozumiałem, że jest coś ważniejszego niż literatura. Emocjonujące, ale i dające do myślenia opowieści prawdziwych ludzi, które wylądowały na wysypisku rzeczy niepotrzebnych.
Chcę je odnajdywać i zamieniać w dobre narracje.
W swoim świetnym tekście Blanka Brzozowska przywołuje fotograficzny projekt Wima Wendersa, „dokumentujący północnoamerykańskie ghost town”(9). W pewnym momencie pisze: „Miasta-widma, miasta-śmieci, tereny graniczne, porzucone przez cywilizację amerykańską, egzystujące przy porzuconych szlakach komunikacyjnych, prawie-opustoszałe, pozostawione samym sobie i zachłannej pracy pustyni – oto teren śmieciarskiej ekspedycji, która zaowocować może wytropieniem nowych fascynujących opowieści”(10).
Śmieciarska ekspedycja?
Niech będzie.
Świat akt sądowych to właśnie tego rodzaju miasto-widmo. Archiwum wypełnione po brzegi dziwną wiedzą o biografiach ludzi. Swoiste off-live.
Tam właśnie zmierzam.
Za jakiś przyślę kolejne wieści stamtąd.
1) Na wszelki wypadek zmieniam imię.
2) A. Karpowicz, Proza życia. Mowa, pismo, literatura. (Białoszewski, Stachura, Nowakowski, Anderman, Redliński, Schubert), Warszawa 2012, s. 29.
i3) Tamże.
4) B. Brzozowska, W poszukiwaniu miast / śmieci, „Czas Kultury” 2004, nr 4, s. 58.
5) A. Karpowicz, s. 36.
6) K. Przerwa-Zydorowicz, W stronę kultury odzysku – design a estetyka śmietnika, „Czas Kultury” 2004, s.22.
7) Wystarczy zerknąć do dziennikarskiego opisu Endgame. Wezwanie, dzieła Jamesa Freya i Nilsa Johnsona-Sheltona: „Książka to nie tylko fabuła – w każdej z powieści z powieści kryją się zagadki, a ich rozwiązanie ma doprowadzić do klucza, którym otworzymy skarbce z odpowiednio 500 tys, dol. za tom pierwszy, okrągłym milionem za rozszyfrowanie tomu drugiego i 1,5 mln dol. za finał trylogii. Wszystko w złocie. Wszystko to sprawia, że mamy do czynienia z bestsellerem, który status ten uzyskał na długo przed drukiem książki”, M. Zwierzchowski, „Dziennik. Gazeta Prawna. Kultura. Program”, 31 października, s. K12.
8) W. Ciszak, M. Larek, Martwe ciała, Poznań 2014.
9) B. Brzozowska, s. 60.
10) Tamże.
Szkice krytyczne
Z tej samej kategorii: