On damie nie odmawia, a jeśli odmawia, musi mieć wyjątkowe względy na względzie (na przykład nie widzieć już doprawdy żadnego sensu w uprawianej dzień po dniu orce superego). Taki to z niego Rurand, rycerz – jak nowoczesność, słowo, literatura – w swym zapóźnieniu beznadziejny, pogubiony i przez to właśnie – paradoksalnie – nowoczesny, mocno odklejony od świata tradycyjnych pojęć, wartości, jakości. Rycerz Cezarego K. Kędera nie czuje się zobowiązany do bycia tradycyjnym rycerzem, czyli do obrony starego świata, jego pryncypiów i przejawów. Niczym Don Kichot czy inny rycerz przegięty – Rurand sam sobie panem, sam sobie bogiem (i to w dodatku w trzech osobach). Nie pilnuje siebie i innych, lecz ostro przegina. Nie przeszedł także na drugą stronę mocy – nie wyczynia żadnych rebelii ani innych brewerii. Ma nawet własną twierdzę (zamczysko bez smoka i innych atrakcji), a jest nią heteroseksualizm – na tym polu jakoś zupełnie nie czuje ducha czasów. Co innego tradycyjna rola kobiety – tę by natychmiast zniósł i na śmietnik historii odesłał. Wszak kobieta jest po to, by nieść szczęście i odprężenie – tak zresztą mężczyźnie, jak sobie samej. W żadnym natomiast razie nie powinna rodzić dzieci, realizować się jako żona i okupować domu. Podboje powieściowego Ruranda (przy czym, umówmy się, żadna to powieść, raczej zbór opowiastek bez morału, nawet bez puenty) to nawet nie są rzeczywiste podboje, a tylko wypadkowa rozmaitych, zwykle pomyślnych dla bohatera splotów okoliczności. Narrator z rzadka cokolwiek planuje, raczej daje się ponieść. Pozostaje otwarty na to, co przynosi życie. Odwołując się do modnej ostatnio w humanistyce kategorii, można by nawet rzec, że dla swych koleżanek bywa gościnny (choć przecież tylko wtedy, kiedy chce, czyli nie zawsze).
Dużo ironii w tym, co piszę, mam jednakowoż powody, by jej używać. Albowiem gdybym umiała się zdobyć na dystans, przymrużenie oka, musiałabym skończyć właśnie w tym miejscu i nic już więcej nie napisać. Tymczasem w książce Kędera zdarzają się momenty i rzeczy, które warto – jak sądzę – wynotować. Z jednej strony, pisarz zapanował nad stylem, ujął rzecz całkiem zgrabnie, z drugiej – stworzył ledwie katalog podbojów miłosnych niezbyt ciekawego faceta. W istocie bowiem w toku tej opowieści w odcinkach o bohaterze rozpisanym na trzy osoby (roztrojonym w sobie) dowiadujemy się ostatecznie znacznie mniej niż o przelatujących przez jego łóżko bohaterkach poszczególnych epizodów. Tej książki z całą pewnością nie polubią feministki, choć – moim zdaniem – największą jej wartością są właśnie całkiem zgrabne sylwetki, przekonujące szkice, zarysy opisywanych dziewczyn. Owszem, w końcu żadnej nie poznajemy głębiej, ale już samo to, co mamy, wystarcza, by zaciekawić się niektórymi z nich (a może nawet i w którejś rozpoznać?).
Kęder zastosował w książce wielce wymowny zabieg formalny: polegający na rozbijaniu narratora na „ja”, „ty”, „on”, a co za tym idzie – na rozpisywanie poszczególnych zdań czy myśli na narrację pierwszoosobową, solilokwium oraz dystansujące się od „ja”, a jednakowoż jak najbardziej dotyczące głównego bohatera użycie trzeciej osobie liczby pojedynczej. Cóż takiego osiągnął dzięki tej komplikacji? Biorąc przykład pierwszy z brzegu – „Postanawia mnie odwieźć, nie mogę się nie zgodzić, już w samochodzie powtarza moje słowa, że zawsze chciał mieć kobietę, która miałaby samochód i odwoziłaby cię do domu” – należałoby powiedzieć, że zasadniczo niewiele. Nawiasem mówiąc, w powyższym zdaniu odwieźć bohatera do domu chce kobieta, zaś ten, który zawsze chciał mieć zmotoryzowaną kobietę, to nikt inny jak główny bohater właśnie, którego słowa powtarza podwożąca go dziewczyna. Ewidentnie Kęder sili się w Rurandzie na jakiś nadmiar (komplikacji). Zdaje się, że jego celem jest po prostu zagęszczenie, zintensyfikowanie tej, co tu ukrywać, cieniutkiej i pozbawionej ostatecznej konkluzji narracji. „Nasze dziwne porozumienie polega raczej na tym, czego nie robimy: ona wciąż nie pozwala się odprowadzić, ty nie zajmujesz się poważnie tą niezłą blondynką w kusej sukience” – powiada rycerz, dystansując się jednocześnie od własnego „ja”, z drugiej zaś strony, mrugając okiem w kierunku czytelnika, zadzierzgając z nim nić porozumienia, wchodząc wręcz w komitywę, choć przecież to wcale nie czytelnika oznacza tutaj druga osoba, lecz – znów – samego bohatera, który tym gestem sam siebie obdarza nadmierną, jak mi się zdaje, atencją oraz czułością. W efekcie, Rurand pozostaje dla mnie prozą dość miałką – czymś w rodzaju spalonych wierszy. To bowiem, co w tomie wierszy uchodzi i często wychodzi książce poetyckiej na dobre (niekonkluzywność, granie konwencjami, zacieranie i rozbijanie podmiotu, szkicowanie niepełnych obrazków, fragmentaryczność, eliptyczność, rozpisywanie jednego problemu – na przykład kwestii samotności, miłości czy wyobcowania – na szereg tworzących spójny tom wierszy itd., itd.), niekoniecznie musi się sprawdzać w książce pisanej prozą. Moje pretensje nie wynikają wcale z tego, że Kęder kombinuje (jak w wierszu), choć przecież pisze prozą. Przeciwnie. Nawiasem mówiąc, nikt bardziej ode mnie nie tęskni za dobrze napisaną powieścią awangardową (najlepiej w duchu francuskiego nouveau roman). Jednakowoż zupełnie nie rozumiem, po co te komplikacje formalne, skoro książka opowiada ledwie o podbojach miłosnych, a w dodatku stara się czynić to tonem konsekwentnie lekkim i letnim – tonem zdystansowanego, rzekomo zorientowanego, doświadczonego, nieźle oblatanego w damsko-męskim temacie faceta.
Sprawdźmy zatem, co też takiego ma nam do powiedzenia o akcie seksualnym narrator, skoro swoje działania, zmierzające zresztą zwykle w to samo miejsce (a konkretnie – nigdzie), przepisuje po wielokroć, przez wszystkie osoby siebie samego, wypisując się przy tym do cna? „Jest śliczna, ale cały rytuał już po kilku powtórzeniach staje się męczący, nie zawsze mam wystarczająco dużo czasu i spokoju ducha, żeby wdychając zapach jej włosów i zachwycając się aksamitnością skóry, bawić się całą sytuacją i nie roztrząsać, jakim cudem nasz spacerowy związek trwa, dlaczego nie chce, byś ją odprowadzał pod sam dom, dlaczego najbardziej zaawansowane pieszczoty sprowadzają się do niezgrabnych przytuleń, a nasze całowanie się nie ma nic wspólnego z namiętnymi pocałunkami. Praktycznie wszystkie figury tego związku zostały przećwiczone za pierwszym razem i za nic nie można posunąć się dalej. Choćby ciut za lodowisko, do poczty” (między nami mówiąc, fragment wybrałam nieprzypadkowy, a nawet reprezentacyjny; taka jest właśnie ta książka od pierwszej do ostatniej strony). Bohater głęboko wierzy, że kobieta samoświadoma posiadania w pochwie mięśni (i, rzecz jasna, czyniąca z tej wiedzy użytek), jest dobrą, doświadczoną kochanką. Generalnie zatem jesteśmy w szkole, konkretnie zaś w podstawówce, bo to elementarz w zakresie ars amandi. Jak już pisałam, Kęder potrafi bardzo pięknie naszkicować kobietę, nakreślić jej położenie, oddać jej sposób mówienia, a czasem nawet bieg myśli. Jego szkice cechują się warsztatową sprawnością i autentyzmem – jestem pewna, że winien wykorzystywać je do pisania wierszy. Na takiej kanwie mogłaby powstać bardzo ciekawa poezja. Natomiast jako proza – nie działa, nie wciąga, bo w co ma wciągnąć? Skoro wspólnym mianownikiem odnotowanych zbliżeń okazuje się jeno postać narratora, to właśnie jego losy (wzloty, upadki, kryzysy, perypetie, nagłe zwroty akcji) powinny porywać czytelnika (i czytelniczkę) w świat powieściowy. Nie robią tego, bo w gruncie rzeczy bohatera rozpoznajemy głównie po tym, że pozostaje do końca nierozpoznany, niezaangażowany, zdystansowany, chłodny, rzeczowy. Mnie osobiście nudzi. Znam jednak wielu, którzy chcieliby właśnie w taki sposób samych siebie opisać – im polecam tę powieść. Wierzę, że dla nich będzie przełomem. Mnie znużyła. Szybko wyparowała mi z głowy. Co zostało, zapisałam. Więcej grzechów Ruranda nie pamiętam.
Cezary K. Kęder, Rurand. Prequel, Wydawnictwo FA-art, Katowice 2013.
Karolina Felberg
Doktorantka w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk (członkini Zespołu do Badań Literatury i Kultury Późnej Nowoczesności), historyczka literatury nowoczesnej, krytyczka zajmująca się literaturą najnowszą i współczesnymi sztukami wizualnymi. Autorka książki Melancholia i ekstaza. Projekt totalny w twórczości Andrzeja Sosnowskiego (Warszawa 2009). Jej eseje, szkice i recenzje zostały opublikowane w licznych książkach zbiorowych oraz w czasopismach (m.in. w Pamiętniku Literackim, Gazecie Wyborczej, Odrze, Dekadzie Literackiej, Czasie Kultury, Kresach, LiteRacjach, Tekstualiach, Pro Arte). Pracuje w Fundacji na Rzecz Badań Literackich, współpracuje z Fundacją "okularnicy" im. Agnieszki Osieckiej oraz z Fundacją Lokal Sztuki / galerią lokal_30.
Zobacz inne teksty autora: Karolina Felberg
Recenzje
Z tej samej kategorii: