Musiało to być gdzieś w okolicach 2003, może 2004 roku; na pewno nie później, bo mieliśmy jeszcze monitor kineskopowy. Nie pamiętam dlaczego, ale zrobiłem to. Chcąc zaspokoić kiełkującą ciekawość, w wyszukiwarce wpisałem „gołe baby”. Nie znałem wtedy słowa „seks” i nie rozumiałem w ogóle, na czym seks polega; miałem sześć, siedem lat. Krętymi ścieżkami zawędrowałem na podejrzaną stronę, gdzie w rozdzielczości, która zawstydza dziś nawet 144p, obejrzałem krótki filmik. Choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, było to moje pierwsze zetknięcie z pornografią. Wspominam ten moment, zachęcony przez Ewę Stusińską – autorkę świetnego reportażu Miła robótka – która w swojej książce pokazuje nie tylko, że spotkania z pornografią silnie zakodowują się w pamięci, również społecznej, lecz przede wszystkim to, jak na początku lat dziewięćdziesiątych w Polsce, po długich latach cenzury, seks na ekranie czy w prasie przestał być tematem tabu i stał się ważną częścią życia społecznego.
Przełom, o którym pisze Stusińska, miał także wpływ na moje dojrzewanie. Urodziłem się kilka lat później, gdy dostęp do pornografii był już dość łatwy, w dodatku prędko miał się stać o wiele łatwiejszy. Ominęły mnie więc przyjemności, którymi dziś zajmują się specjaliści od duchologii, to znaczy wyprawy do wypożyczalni VHS, gdzie można było przeglądać ulotki filmów erotycznych wsadzone do czerwonego segregatora, czy obchodzenie osiedlowych kiosków, by znaleźć tego jednego sprzedawcę, który sprzedałby wymarzony magazyn z rozkładówką. Ale gdybym przyszedł na świat nieco wcześniej, zapewne tak wyglądałaby moja porno-inicjacja. Stusińska przytacza kilka takich historii. Mężczyzna podpisujący się jako Dario opowiada, że wielokrotnie okrążał ulubiony kiosk, próbując zapamiętać chociaż jedną okładkę świerszczyka. Niebylejaki75 wspomina, jak w samochodzie ojca, który wyjeżdżał do RFN, znalazł kilka niemieckich pism erotycznych. Wreszcie sama Stusińska przywołuje Sylwestra, podczas którego razem z koleżanką natknęła się w telewizji na film erotyczny, słynną Fanny Hill: „Na pewno byłyśmy skonfundowane, aczkolwiek nie przełączyłyśmy programu” – dodaje.
Seks był wszędzie. Tyle że pornografia, i to w najróżniejszych formach, trafiała do Polski jeszcze przed zniesieniem cenzury. Choćby w rodzimej kinematografii lat osiemdziesiątych zaczęło pojawiać się coraz więcej śmiałych scen erotycznych – powstały Seksmisja (1983), Kingsajz (1988), a w trzech odcinkach serialu 07 zgłoś się aż jedenaście aktorek pokazało swoje piersi. Była to zapowiedź nadchodzącej liberalizacji i jedno z pierwszych świadectw gruntownych zmian społecznego imaginarium. Poluzowanie gorsetu obyczajowego wiązało się wprawdzie z chwilowym zaostrzeniem restrykcji politycznych, jednak pewnych procesów nie dało się już powstrzymać. W marcu 1989 roku podczas obrad Okrągłego Stołu zapowiedziano zniesienie cenzury. W połowie kwietnia 1990 roku został zlikwidowany Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk. Nieco ponad miesiąc później w Warszawie otwarto pierwszy sex shop, do którego ustawiła się kolejka tak długa, że właściciel nie mógł wejść do środka. Zaczęto też wydawać pierwsze pisma erotyczne – z początku kilka, potem kilkadziesiąt. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych drukowano u nas zarówno magazyny żywcem przeszczepione z Zachodu, na przykład „Playboya” i „Hustlera”, jak i autorskie projekty: „Peep Show”, „Przez Dziurkę”, „Gejzer”, „Nowego Wampa” albo „Seksrety” czy „Sexodramę”.
Jedną z głównych tez, jakie Stusińska stawia w Miłej robótce, jest to, że dostępność materiałów pornograficznych, gwałtownie rosnąca w pierwszych miesiącach po transformacji, oddaje zarówno sposób, w jaki zachodziły w Polsce zmiany ustrojowo-gospodarcze – w szaleńczym tempie, niekontrolowanie, niezwykle intensywnie – jak i to, jak działał przez te lata nadwiślański wariant kapitalizmu, przynajmniej strukturalnie. Historia polskiej pornografii byłaby w tym sensie historią przemian społecznych, rynkowych i politycznych, to znaczy synekdochą tego, jak nagle rozpadły się wszelkie hierarchie, a skrywane do tej pory potrzeby ujrzały światło dzienne. Według oficjalnych narracji III RP były to może marzenia o demokracji, wolnych wyborach, braku cenzury, światopoglądowym pluralizm, ale w rzeczywistości, zdaniem autorki, „dla milionów Polaków najbardziej namacalnym znaczeniem wolności stała się swobodna konsumpcja towarów (…). Takim rodzajem wolności była też pornografia”. Innymi słowy, Polki i Polacy mogli wreszcie pokazać – i wypowiedzieć na głos – czego tak naprawdę chcą; zyskali sposobność uzewnętrznienia swoich fetyszy, podzielenia się najskrytszymi pragnieniami, niekiedy nawet parafiliami.
Duży wpływ na ich rosnącą śmiałość miało pojawienie się anonsów towarzyskich w gazetach. Redaktor gazety „Seksrety”, najpoważniejszego chyba medium zamieszczającego anonsy – w latach świetności nawet półtora tysiąca w numerze – wspominał postępujące rozprężenie obyczajowe: „Nasi czytelnicy stawali się coraz odważniejsi, coraz mocniejsze były przesyłane przez nich zdjęcia (…). Nie tylko my zmienialiśmy pismo, to także życie dookoła nas się zmieniało”[1]. Stusińska w pasjonującym rozdziale książki, Aaaaby seks, przygląda się tym anonsom i analizuje, jak funkcjonowały pisma, które je publikowały. Na przykładzie magazynu „Seksrety” prowadzi czytelnika przez kilka kolumn: A – dla kobiet szukających mężczyzn, B – dla mężczyzn szukających kobiety, C – dla gejów, D – dla lesbijek, M – małżeństw, które pragnęły znaleźć oderwanie od codziennego, spowszedniałego życia erotycznego i seksualnej rutyny, wreszcie X – pojemny worek, w którym mieściło się wszystko, co nie pasowało do tak wytyczonych działów, na przykład ogłoszenia osób transpłciowych, ekshibicjonistów, ale i propozycje seksu w błocie czy poszukiwania „obwisłych pup i spracowanych cipek”[2]. Pojawiały się też problematyczne ogłoszenia: student medycyny, który chciałby potrenować lewatywy i cewnikowanie; małżeństwo z upodobaniem do ekskrementów; onanista szukający widowni. Gdy czyta się te anonsy – starannie dobrane przez autorkę – świetnie widać, jak z miesiąca na miesiąc Polacy coraz śmielej testowali granice wolności słowa, na nowo, a może po raz pierwszy, zaczynali rozumieć, że o pewnych sprawach da się jednak mówić otwarcie, bez pruderii, i swobodnie realizować swoją seksualność. Uczyli się więc z jednej strony wszyscy ci, którzy dotychczas wypierali lub ukrywali swoje pragnienia, a z drugiej – redaktorzy i redaktorki, zmuszeni dokonywać selekcji kontrowersyjnych ogłoszeń. Często przerabiali je na listy do redakcji i prosili o komentarz seksuologa. Zadanie, które spoczywało na ich barkach, dziś wydaje się szczególnie skomplikowane, bo przecież nad Polską wciąż unosiło się wtedy widmo cenzury, a pornografia nie miała nawet swojej prawnej definicji.
Ta odzyskana (albo nabyta) wolność była zdaniem Stusińskiej zbawienna – przynajmniej w sensie obyczajowym – mieliśmy bowiem szansę pokazać prawdziwą twarz, którą wcześniej chowaliśmy ze wstydem. Nie znaczy to, że pornografię Stusińska wartościuje wyłącznie pozytywnie; na samym początku zwraca uwagę na jej przemocowe aspekty. Interesuje ją jednak co innego. Na przykład to, że Polacy, choć może początkowo zakompleksieni względem mężczyzn z Europy i Stanów Zjednoczonych, a także przerażeni, że zaraz dokona się rewolucja obyczajowa, są zaskakująco otwarci. To druga ważna myśl Stusińskiej, która dowodzi, że z biegiem lat nasza początkowo komfortowa sytuacja wcale nie uległa poprawie, wręcz przeciwnie. Dziś trudno uwierzyć, że konserwatywne małżeństwa z małych miejscowości tak chętnie zapraszały do swoich łóżek obce osoby. Że w szkolnej świetlicy ktoś zorganizował dla znajomych pokaz pornografii z przekąskami. Że świetnie prosperowały liczne pisma erotyczne dla gejów, które zaczynały od delikatnych, stonowanych aktów, by w kolejnych numerach publikować coraz śmielsze, otwarcie pornograficzne zdjęcia. Jako społeczeństwo chcieliśmy się też dokształcać – szukaliśmy wiedzy, do której przez lata nie mieliśmy dostępu. Za przykład niech posłuży pismo „Cats”, gdzie stałą rubrykę miała Ylva, szwedzka modelka pisząca o seksie. W swoich felietonach przystępnie i nieprotekcjonalnie wyjaśniała, jak czerpać radość ze stosunku; brała pod uwagę męskie lęki i nie wyśmiewała ich, a jednocześnie silnie sprzeciwiała się przemocy i przedmiotowemu traktowaniu kobiet, pokazując, że każda osoba w każdej chwili może odmówić stosunku. „Cats” w pewnym momencie osiągnęło nakład rzędu 350 tysięcy egzemplarzy.
Tyle że na tę otwartość trzeba było zapracować. A problemy zaczęły się już w 1990 roku, kiedy w tygodniu „Nie” Jerzego Urbana pojawił się wizerunek nagiej kobiety z odsłoniętymi wargami sromowymi. Zdjęcie nie miało jednak służyć męskiej uciesze i przyjemności, wręcz przeciwnie – było ilustracją do artykułu, który krytykował projekt antyaborcyjnej ustawy, pokazując, że przecież to właśnie polskie państwo zachęca obywateli do tego, aby uprawiali seks. Sprawa wywołała oburzenie i prędko trafiła do sądu. Nieco ponad pół roku później sędzia rejonowy rozstrzygnął, że Urban jest niewinny; szkodliwość społeczna jego czynu była właściwie nie do udowodnienia. Dużym zaskoczeniem musiała więc być chwila, gdy Urban wniósł odwołanie, a umorzenie sprawy uznał jedynie za wymyk sądu. Kolejne procesy, które potoczyły się całkowicie wbrew oczekiwaniom władzy, okazały się fundamentalnie ważne nie tylko dla polskiej prasy pornograficznej, nie tylko dla producentów filmów erotycznych i wydawców harlekinów, lecz przede wszystkim – dla całego społeczeństwa. Oto bowiem legalne stało się dystrybuowanie i korzystanie z treści pornograficznych, oficjalnie nazywanych „erotycznymi”, dopóki nie były one szkodliwe, jak promowanie seksu z małoletnimi albo ze zwierzętami. Z dnia na dzień zaszła zasadnicza zmiana: pokazywać można było prawie wszystko. Polacy skorzystali z tego w pełnym wymiarze, a w przypadku pornografii – jak zdaje się pokazywać Stusińska – nie doszło do nierównego podziału dóbr. Wykluczające mechanizmy ekonomiczne nie przełożyły się na nieproporcjonalną dystrybucję wolności obyczajowej i seksualnej. Na pierwszy rzut oka wygraliśmy wszyscy.
Gdy jednak zastanowić się nad tym głębiej, prędko wyjdzie na jaw, że w istocie nikt nie wziął pod uwagę czynników ekonomicznych. Prawa pracownicze osób zatrudnionych w przemyśle pornograficznym po pierwszej dekadzie wolności wciąż były nieuregulowane. Aktorzy i aktorki znaleźli się w dziwnej próżni: nie mogli liczyć na pomoc od państwa, byli więc narażeni na taki sam rodzaj wyzysku i eksploatacji, jaki dotknął pozostałe ofiary transformacji, a może nawet poważniejszy, bo przecież związany z ciałem i cielesnością. Odzyskaną wolnością obyczajową nie cieszyliśmy się zresztą długo. W 1997 roku do władzy doszło prawicowe ugrupowanie polityczne Akcja Wyborcza Solidarność, którego założycielem był Marian Krzaklewski, startujący później w wyborach prezydenckich pod hasłem „Rodzina na swoim”. Wybory wprawdzie przegrał, ale przedtem przeprowadził skuteczną kampanię antypornograficzną – której wtórowały największe liberalne media: „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita” – przez Stusińską określoną mianem „wojny kioskowej”. Zaczęło się od oddolnych bojkotów pojedynczych kiosków sprzedających pisma pornograficzne, a już w grudniu 1996 roku pod siedzibą Ruchu protestowali działacze skrajnie prawicowych ugrupowań z transparentami „Dziś pornografia, jutro pedofilia”. Brzmi znajomo, prawda?
To trzecia, i najważniejsza chyba, teza Stusińskiej: za darmo i bez walki oddaliśmy naszą wolność. Pozwoliliśmy, aby grupa religijnych fanatyków odebrała nam z trudem wywalczony dostęp do obyczajowej swobody, a przede wszystkim – decydowała o naszych sumieniach i ciałach. Dlaczego? Zdaniem autorki „zamiast edukacji i rzetelnej debaty, która pozwoliłaby wyznaczyć granice i określić normy, wybraliśmy hipokryzję”[3]. Wyrzekliśmy się pornografii, zaczęliśmy udawać, że wcale jej nie oglądamy, a gdy konserwatywni politycy zbijali na tym kapitał i dobierali się do władzy, milczeliśmy. Łatwo daliśmy sobie wmówić, że w zakazie pornografii faktycznie chodzi o obronę dzieci przed pedofilią, gdy w rzeczywistości zadziałał ten sam mechanizm odwrócenia społecznej uwagi, który znamy tak dobrze z ostatnich lat. Jeśli więc wtedy nie dokonała się żadna realna zmiana, która chroniłaby dzieci przed przemocą seksualną, przez co dziś musimy mierzyć się z palącym problemem kościelnych gwałcicieli, tak i dziś słuchamy, jak Zbigniew Ziobro fantazjuje o zakazie adopcji przez rodziny homoseksualne, sugerując, że dzieci byłyby w nich krzywdzone. Tymczasem na jaw wychodzą coraz poważniejsze patologie systemu, a homofobiczne, antykobiece i antysemickie narracje rządu zbierają krwawe żniwo. Nie oszukujmy się, że nie ma to nic wspólnego z tym, jak poradziliśmy sobie i z pornografią, i z transformacją. „Jako społeczeństwo oblaliśmy ten egzamin dojrzałości” – mówi Stusińska[4].
W marcu 2000 roku Aleksander Kwaśniewski zawetował ustawę o zakazie pornografii, a sejm nie zdołał zebrać wymagającej większości głosów. Zakaz nie przeszedł, ale zepchnął pornografię do szarej strefy. Choć więc Polacy plasują się dziś w pierwszej piętnastce krajów generujących największy ruch na stronach porno, oficjalnie wcale pornografii nie oglądają. Polski przemysł pornograficzny jest nieporównywanie mniejszy, niż był, i rozkładają go dokładnie te same problemy co wcześniej, to znaczy brak jakichkolwiek regulacji. Kapitalizm transformacyjny – drapieżny, ale i różnorodny – zastąpił kapitalizm, który Stusińska określa mianem „fastfoodowego”. Zamiast ogromnego wachlarza pism, filmów i książek pornograficznych mamy najtańszą wersję porno z serwisów takich jak RedTube czy Pornhub. Przerzuciliśmy odpowiedzialność za pornografię na kogoś innego i umyliśmy dłonie. Może więc użycie terminu „prześnionej rewolucji” seksualnej w kontekście transformacji nie byłoby wcale nadużyciem? Może jednak przegapiliśmy – albo wyparliśmy – okazję, aby żyć w społeczeństwie, którego granic nie dyktuje katolickie sumienie i pruderia?
Pewnie nie sposób stwierdzić, czy kluczem do tego życia była faktycznie pornografia. Ale coś nam jednak umknęło. Dziś, kiedy wchodzimy w drugi kwartał 2021 roku, a miejski krajobraz przejęły billboardy z płodami, widać to szczególnie dobrze.
[1] Ewa Stusińska, Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity, Czarne, Wołowiec 2021, s. 113.
[2] Tamże, s. 128.
[3] Tamże, s. 17.
[4] Tamże, s. 205.
Maciej Libich
(1996) Krytyk literacki, współzałożyciel i redaktor kwartalnika „Wizje”, doktorant na Uniwersytecie Warszawskim. Laureat Diamentowego Grantu (2019). Pisze m.in. dla „Literatury na Świecie”, „Dwutygodnika”, „Odry”, „eleWatora”, „Kontentu”, „Twórczości”. W 2022 roku ukaże się jego debiut poetycki.
Zobacz inne teksty autora: Maciej Libich
Szkice krytyczne
Z tej samej kategorii: