Opowiadania

  Kop

– Kop… – rozkazuje Mama. – Kop!

Po ciemku, na klęczkach, przekopujemy ogródek za domem rodziców, szukając ciała mojego Ojca.

– Na pewno tu jest. Już ja wiem – mówi Mama. – Ciiii… – Nagle zastyga bez ruchu, jej czujne oczy wpatrują się w nocną pustkę. Coś ją zaniepokoiło, ale ja nic nie widzę, nie słyszę. Teraz odwraca się do mnie, szukając potwierdzenia.

– Może jednak wejdziemy do środka? – mówię.

– Dzwoń na policję, no już! Ci ludzie wrócili – szepcze.

Wyciągam telefon i na niby wstukuję numer. – Halo… tak… Chciałbym zgłosić zabójstwo… – silę się na oficjalny ton. Nastaje cisza. Płot, którego nie umiałem naprawić, skrzypi na wietrze, gnąc się tak, że aż plaska o strumyk, ledwie ciurkający obok domu.

– Na miłość boską, sama z nimi porozmawiam… – Pokazuje gestem, żebym jej oddał telefon.

– Nie, ty musisz kopać… nie mamy dużo czasu – upieram się. Mama kopie widelcem i łyżką z eleganckiego kompletu i byłoby to nawet zabawne, gdyby jej twarzy w półmroku nie wykrzywiał tak przeraźliwy grymas.

– Tak… Zgadza się… – mówię. Podaję adres, w nadziei, że ona zaraz zapomni, co tu robimy, i będę mógł ją zaprowadzić do domu. Powtarzam do słuchawki jej wersję, na ile pamiętam: jacyś mężczyźni przyszli po Tatę. Twierdzili, że robił złe rzeczy.

– Chryste Panie, wszystkiego im nie opowiadaj, czy ty naprawdę nic nie umiesz załatwić jak trzeba? – Wyszarpuje mi telefon z ręki. – Halo?

Jej oczy odnajdują mnie w ciemności.

– Rozłączyli się – mówię. Chcę jej dotknąć, ale mi się wyrywa. – Ale już jadą. Przysięgam.

– Kto? – pyta.

– Policja – mówię.

– W ogóle nie zadzwoniłeś, prawda? – Jej oddech jest coraz szybszy. – I co my teraz zrobimy? Wszystkiego się dowiedzą. Aresztują Tatusia. Jak ty mogłeś? No jak?

– Ale Mamo, czego się dowiedzą? – Nie wiem, ile jeszcze dam radę wytrzymać. Jestem wyczerpany. Mam dość.

– Niczego… Niczego. – Przenosi wzrok na mnie, a ja widzę po jej oczach, że w środku aż buzuje od wzmożonego ruchu. Są chwile, kiedy dałbym wszystko, żeby się tam dostać. Nawiązać kontakt. Wyprowadzić ją na zewnątrz. Nawet tylko się przyjrzeć. To nie jest jedna z tych chwil.

– Ja… Na tym świecie są źli ludzie – mówi wreszcie. – Ludzie, którzy krzywdzą małe dzieci.

Czekam.

– I ja bym ich zatłukła – ciągnie. – …gdybym podejrzewała, że coś takiego zrobili mojemu dziecku. Zatłukłabym na miejscu. Tymi rękami. – Wyciąga je przed siebie, zniekształcone od błota. – Obleśne, podłe łajdaki. Takich się powinno kastrować. Żeby się dobierać do dzieci…?

Patrzę na moją Matkę, która utkwiła wzrok w wykopanym przez nas dole i przełykam to, co już pojmuję.

Matka wiedziała i nie zrobiła nic.

Dopiero teraz dociera do mnie, że jest zimno.

– No dalej… – łka. – Trzeba jechać po Tatę. Przecież wiesz, że nie znosi czekać.

– Ale Tata nie… – mówię, patrząc, jak kolejne łzy kapią do urojonego grobu. – Mamo, wszystko ci się pomieszało. Tata nie żyje. Pochowaliśmy go obok twojego Tatusia.

Znów usłyszała to po raz pierwszy i teraz jej ciało gnie się w moich dłoniach jak zmiażdżona puszka. Wzdrygam się, czując jej ból. Poczucie winy szepcze mi coś do ucha, ale głośniejsze jest zmęczenie, a do tego szumi mi w głowie.

– Musimy wejść do środka – mówię.

Pomagam jej się podnieść. Trzyma się mnie kurczowo. Idziemy przez błoto. Ubrania wysmarowane. Będę ją musiał wykąpać. Znów oglądać jej starą nagość.

Nad nami zjawia się prostokąt światła; okno sypialni u sąsiadów. W obramowaniu postać mężczyzny. Odnajduje nas snop światła z latarki. Macham. On odpowiada. Obok staje jego żona. Te ich smutne sylwetki. Tak strasznie im jej brakuje. To byli naprawdę udani sąsiedzi, tacy lojalni. Znali ją dobrze i bardzo kochali; tę kobietę, która kiedyś była moją matką.

 

  Ciocia Maggie

U Cioci Maggie brzydko pachnie. Z jej buzi też. Jak są herbatniki, to zawsze rozmiękłe i nigdy z czekoladą. No bo ona jest biedna. Biedniejsza od tego Colma Mulvenny z mojej klasy, co przynosi tylko kanapki z cukrem – normalnie dzień w dzień.

Ciocia Maggie zawsze ma siniaki. No bo ona nic nie umie zrobić jak należy. Tak mówi Wujek Malachy. Ale co on tam wie.

Ciocia Maggie jest super! Śpiewa mi piosenki. I tańczy ze mną. Trzymamy się za ręce, kręcimy w kółeczko i krzyczymy „juhu!”, no i jest tak śmiesznie, że aż nas brzuchy od tego śmiechu zaczynają boleć i musimy sobie klapnąć na sofę.

Ciocia Maggie nie mówi dużo i zawsze jest zajęta. Przestawia bibeloty, prostuje obrazy i ściera spod kubków, kiedy nie ma czego ścierać. Nawet na chwilę tego tłustego dupska nie posadzi. Tylko się ciągle kręci i wszystkich wkurwia. Tak mówi Wujek Malachy.

Ale wszystko jest inaczej, kiedy jest ze mną sama.

Wystarczy spojrzeć na Ciocię Maggie i od razu jest jasne, że ona chciałaby po prostu być szczęśliwa. Żebyśmy wszyscy razem byli szczęśliwi.

Ja wiem. Wiem. Wiem, że tak jest. Na sto procent. Nie że mi powiedziała.

Ja to widzę w każdej startej plamce. I tak dobrze to wiem, że aż mi ciarki po rękach chodzą, bo… ja chcę tego samego. Ale tylko my dwoje byśmy tak chcieli. Nikt więcej. Dlatego muszę się z tym kryć. I ona też.

Ale nie kiedy jest ze mną sama.

Coś ci powiem w tajemnicy. Jeszcze nikomu nie mówiłem. Kiedy jesteśmy sami, Ciocia Maggie mnie obejmuje. Przytula. Tak mocno. I nie puszcza. A ja nie chcę, żeby puściła. Chcę tak już zawsze, dopóki nie umrę. Dopóki nie umrzemy. Razem.

A dzisiaj, co nie, dzisiaj mówi do mnie, mówi tak, Stephen, mój mały, mówi, Stephen – mój mały – ja – cię – kocham.

Wcale nie zmyślam. Nie widziałem tego w telewizji ani nic. Ciocia Maggie mnie kocha. MNIE. Mnie. Serio. Serio. Serio. A ja wiem. Ja wiem. Ja wiem. Bo kiedy mi to powiedziała, to aż mnie zakłuło w sercu i zaszczypało w oczach. A potem zrobiło mi się strasznie niedobrze, bo mój żołądek chciał sobie pójść do niej i zostać z nią już na zawsze, bo ja sam nie mogę.

Szkoda, że Ciocia Maggie nie jest moją Mamusią. Że mnie nie nosiła w brzusiu. Pamiętałbym wtedy, że całymi dniami trzymała mnie na rękach. Gdyby tak zostawiła Wujka Malachy’ego i zabrała mnie ze sobą. Ucieklibyśmy razem. Jak dorosnę to się z nią ożenię i co z tego że będzie starsza ode mnie bo już teraz jest starsza i co z tego.

Ja ją obronię. Nigdy nie zrobię jej krzywdy. A ona będzie mnie codziennie przytulać. I już zawsze, zawsze będziemy szczęśliwi.

 

przełożył Krzysztof Majer

 

 

  Łaskotki

Mamie się zdaje, że jestem tatą. Przytula mnie i nie chce puścić. Mogę się mylić, ale zanim wzięła mnie w objęcia, spojrzała na mnie z taką miłością, z jaką patrzyła tylko na jedną osobę. To trzeba mu przyznać – choć straciła rozum, tata wciąż potrafił ją uszczęśliwić, nawet po śmierci.

Zesztywniałem w jej ramionach. Starałem się to ukryć, by nie ranić jej uczuć. Wolałbym się temu po prostu poddać, poczuć tę miłość. Udawać, że to mnie była przeznaczona. Ukraść ją nieboszczykowi. Albo udawać dla niej, że jestem własnym ojcem.

Czy ona w ogóle tu ze mną jest? Może już zapomniała kogo i dlaczego przytula? Zamarła ze wstydu, mając nadzieję, że sobie przypomni. Próbuję się odwrócić, by dostrzec odbicie jej twarzy w oknie werandy. Wtedy będę miał pewność. Kołyszemy się jak para nastolatków w niezdarnym tańcu, ale mama nie rusza się z miejsca. Stoi pewnie, zacieśniając uścisk.

Dopada mnie klaustrofobia. Całymi latami to ona zamierała w bezruchu, gdy przychodziłem się przytulić. Tolerowała mój dotyk, ale go nie odwzajemniała. Sama z siebie nigdy mnie nie przytulała. A ja zacząłem się do niej tulić ponownie dopiero wtedy, gdy odeszła.

Zbliżają się jakieś głosy. Odsuwam się, sygnalizując delikatnie, że wystarczy już tego dobrego, ale mama nie reaguje. Co z niej zostało? Zniknął nawet lęk przed upokorzeniem wynikającym z publicznego okazywania uczuć.

Na werandzie pojawią się dwie kobiety, które na nasz widok przerywają rozmowę.

– Witam – mówi jedna z nich, podchodząc bliżej. Kiwam głową z uśmiechem i spoglądam na nią z wyrazem twarzy „sama pani wie, jak to jest”.

– Jak się masz? – Kobieta przystaje tuż obok mnie.

– Dobrze – Próbuję znów odsunąć się od mamy, ale ona obejmuje mnie jeszcze mocniej i tracę moją rozmówczynię z oczu.

– A co u twojej mamusi?

Wykręcam szyję, ale dostrzegam tylko bok jej głowy i wielki okrągły kolczyk. Wyobrażam sobie, że huśta się na nim maleńka papużka.

– Świetnie – stwierdzam, rezygnując z prób nawiązania kontaktu wzrokowego.

– Acha – dobiega mnie odpowiedź. Kobiety szurają nogami i znów mam je przed oczami. Kiwają głowami, jedna z nich poszturchuje koleżankę.

Nie mam pojęcia, kto to. Może są z Belfastu. Nie pamiętam, czy już je kiedyś tu spotkałem. A może znały mamę, zanim się to wszystko zaczęło.

– Więc wróciłeś? – podjęła ta gadatliwa, która najwyraźniej nie miała zamiaru się ruszać.

– Tak, na parę dni, a potem muszę wracać do pracy. – Wszyscy udajemy, że prowadzenie rozmowy z osobą miażdżoną w zapaśniczym uścisku jest zupełnie normalne.

– Acha – kobieta spogląda na swoją koleżankę, która uśmiecha się do mnie, kiwając głową. – A jak jej stopy?

Muszę zastanowić się nad odpowiedzią.

– Dobrze – mówię w końcu z uśmiechem tylko po to, by już sobie poszły, bo nadal nie mam pojęcia o co jej chodzi.

– Już cię puszczam – stwierdza, tak, jakbym miał możliwość stąd odejść.

– Dziękuję, powodzenia – kiwam głową.

Uśmiechają się, kiwając mi na pożegnanie i ruszają przed siebie. Czemu za każdym razem, kiedy muszę gadać z ludźmi z Belfastu, mam wrażenie, że gram w kiepskiej irlandzkiej sztuce?

Ich głosy stają się coraz cichsze, aż milkną całkowicie, a ja wciąż tkwię w uścisku.

– Dobra, mamo, przejdźmy się trochę. – Odpycham ją, tym razem stanowczo.

– Nie – sprzeciwia się.

Czuję gęsią skórkę. Jej pierwsze słowo od dziesięciu lat. Od kiedy tata umarł, a ona zachorowała. Wraca. Przynajmniej częściowo. Wydaje jej się, że ja to on i wraca dla niego. Łapie się resztek życia ze strachu, że ojciec znów ją zostawi. A może to też już minęło, a teraz dręczy ją strach, że nie zobaczy jego twarzy, gdy wypuści mnie z objęć. Załamie się, jeśli to będę ja.

Chowam głowę w ramionach. Wcale mi się to nie podoba. Mam dość. Mama głaszcze mnie po plecach. Jezu, mam nadzieję, że to nie skręci w jakąś dziwną stronę. Może się zacząć do mnie kleić, jeśli serio wierzy, że jestem jej mężem

Biorę głęboki, powolny oddech – tak, jak mnie nauczono.

Mama nadal gładzi mnie po plecach. Czubki jej palców suną po mojej koszuli. Wszystko się we mnie przewraca jak zapadki w zamku trafiające na swoje miejsca. Dom opieki wypełnia woń ubikacji i stołówkowych obiadów, nad którymi dominuje zapach kurzu przypalającego się na żeberkach grzejnika i zatęchły odór nagrzanego, starego dywanu. Zamykam oczy i widzę karmazynowe tapety z kwiatowym wzorem i wypłowiały, zdeptany perski dywan na podłodze.

Zastanawiam się, o co chodzi ze stopami mojej matki.

Mama właśnie wróciła z pracy.

– Zajmij się moimi stopami – prosi, z trudem zzuwając buty.

Uruchamiam elektryczny kominek. Wiatrak kręci się nad plastikowymi, migocącymi węgielkami, podświetlonymi od środka czerwoną żarówką. Mama natychmiast zwala się na kanapę, jakby wraz ze zdjęciem butów uszły z niej resztki energii.

Stojąc w kuchni, napełniam miskę wrzącą wodą z czajnika i dodaję tajemnicze zdrowotne sole wyciągnięte z szafki pod zlewem. Mama rozkłada pod stopami starą gazetę przyniesioną z komórki na węgiel. Zabieram specjalny nożyk i dobry, wciąż puszysty ręcznik. Kiedy wracam z pełną miską, woda przelewa się przez brzegi.

– Ostrożnie, dzieciaku – ostrzega mnie. Zaciskam zęby na wysuniętym z ust koniuszku języka, moje źrenice rozszerzają się z bólu. Dzięki temu przestaję fantazjować. Ból przywraca mi poczucie rzeczywistości. To liczne klapsy od mamy mnie tego nauczyły…

– Czy ty chcesz mnie zabić?! – wrzeszczy, dotykając stopą wrzątku.

Chichram się pod nosem i znów jestem w domu opieki. Kryję uśmiech w matczynych objęciach, a ona znów mnie mocniej przytula. Teraz mogę się rozpłakać – znów ją słyszałem w swojej głowie. Do tej pory milczała nawet w moich snach. Zapomniałem jej głosu, tak jak zapomina się twarze zmarłych. A teraz go odzyskałem. Odzyskałem moją matkę. Wystarczyło jedno słowo, by odtworzyć to połączenie.

– Jak tam twoje stopy, mamo? – pytam. Nie odpowiada.

Zastanawiam się, czy wciąż zdarza mi się przygryzać język? Raczej nie. Lata medytacji i ćwiczenia jogi nauczyły mnie innych metod powrotu do rzeczywistości, nie musiałem już sobie robić krzywdy, ale w tamtych czasach w Belfaście sztuka kontrolowania oddechu była czymś zupełnie nieznanym. Podobnie jak oliwki, czosnek, mężczyźni pchający dziecięce wózki i kobiety za kierownicami samochodów.

Jest mi nieco lepiej, oswajam się z tym uściskiem. W końcu to przecież miłe. Dla niej. Co z tego, że udaję własnego zmarłego ojca? Nie słyszałem, by ktoś tak robił. Zgaduję, że to jedna z tych rzeczy, o których ludzie nie rozmawiają.

Czy powie coś jeszcze? Nie tylko teraz, ale tak w ogóle? Sięgam ponad jej ramieniem i szukam w kieszeni telefonu. Mama łapie mnie za rękę i zmusza, bym ją znowu objął.

– Sięgam po telefon – wyjaśniam. Chcę ją nagrać. Zanim znów ją stracę.

– Nie – sprzeciwia się. Nie da się z tym dyskutować. Zaczynam się śmiać.

Znów przemówiła. Czuję się jak ojciec słyszący pierwsze słowo swojego dziecka. Albo nie, to zbyt dziwne.

– Jak twoje stopy, mamo?

Nie odpowiada. Jej stopy były naprawdę paskudne. Nadawały się na plakaty ostrzegające przed paleniem papierosów, nadużywaniem narkotyków, czy jakimś egzotycznym wirusem przywleczonym z dalekiej wycieczki. Zaognione, pokryte nagniotkami, małe palce wielkości kostek, stawy na paluchach przypominające łokcie.

 

Siedzę na dywanie w naszym starym domu, tym, który musiałem sprzedać, by zapewnić mamie opiekę. Oplatam nogami miskę i wpatruję się w matkę. Ma zaczerwienioną twarz i spocone czoło, a tajemnicze sole przemieniły się w magiczne opary. Dała się im oczarować i przeniosła się do raju.

Wkładam ręce w ukrop i unoszę jej stopę. Zdzieram paznokciem zmiękczoną skórę z pięty. Ścieram pilnikiem stwardniały naskórek, który zwija się jak lody zgarnięte nagrzaną łyżką. Zaczynam od najtrudniejszych miejsc, na pięcie i podeszwie, potem przechodzę do delikatniejszych fragmentów po bokach. Robię to tak długo, aż skóra jest znowu gładka, a palec sunie po niej z piskiem.

 

Mijają nas jakieś głosy, ale nie zwracam na nie uwagi. Mama łaskocze mnie po plecach i nie chcę jej przerywać. A co jeśli sama to przerwie? Przestanie mnie przytulać?

Brak mi tchu.

Oddychaj. Być może już nigdy mnie nie przytuli. Wewnątrz cały się kurczę, a ona przejmuje teren i tuli mnie coraz mocniej.

Powolny, głęboki wdech.

To musi mieć jakiś związek z ojcem. Stałaby się bardziej obecna, gdyby wciąż jej w jakiś sposób towarzyszył. Przypominałby jej, po co żyła. Może podczas odwiedzin mógłbym go udawać? Co ja wygaduję?

Powolny, długi wydech. I kolejny.

Jeśli to przez niego tu trafiła, to może mógłbym go wykorzystać, by jakoś to odwrócić? Choćby tylko trochę? Wiem, że nie żyje, ale…

 

Spodziewaliśmy się, że tata umrze. Przez raka od lat niknął w oczach. Żegnaliśmy się z nim kilka razy. Lekarz twierdził, że to rozpacz i żałoba wywołały u mamy przedwczesne objawy demencji. Nie wiedział, że żyła tylko dla ojca. Była mu całkowicie oddana. Jej mózg był od niego uzależniony. Zależało jej tylko na tym, by mu dogadzać. Ta miłość była jak gęsta mgła, która przesłoniła jej cały świat. Jego śmierć zniszczyła jej umysł, ale podejrzewam, że jej mózg przestał należeć do niej w chwili, gdy pierwszy raz ujrzała tatę. Kiedy odszedł, jej mózg się wyłączył. Stała się porzuconą zabawką bez baterii.

 

Kiedy wracam z kuchni, niosąc talk, mama półdrzemie, siedząc na kanapie.

– Połóż się – proszę, unosząc jej nogi. Siadam, opierając sobie jej stopy na kolanach. To właśnie dlatego mam długie paznokcie. Delikatnie muskam nimi gruzłowate żyły, przypominające długie, fioletowe gałęzie. Łaskocze ją.

– Wystarczy – przerywa mi, reagując zniecierpliwieniem na przyjemność nawet w półśnie. Szczęście to coś, czym można się cieszyć jedynie przez chwilę. Nie należało się nim rozkoszować.

Biedne stopy mojej mamy. Dwa etaty, oba na stojąco, tata natomiast ciągle siedział. Zawodowy kierowca na długich dystansach. Ja nazywałem go zawodowym bumelantem na długich dystansach. Obwiniałem go za jej stopy, za to, że musiała tak harować.

– Gdzie tato? – zapytałem, choć naprawdę próbowałem w ten sposób przekazać, że nie ma go tutaj, nigdy go nie ma, nie powinnaś tyle pracować, mogłabyś zauważyć, jak bardzo cię kocham, bardziej niż jego, dlaczego go właściwie kochasz, skoro nigdy go nie ma, nawet kiedy wraca z pracy?

Wiedziała, o co mi chodzi. Teraz to rozumiem. Dlatego, że coś mi wtedy opowiedziała.

– Mówiłam ci już, jak poznałam tatę? – zapytała, zamykając oczy.

Wyjaśniła, jak w wieku czternastu lat opuściła szkołę i znalazła pracę w młynie. Musiały pracować boso, bo podłogi były ciągle mokre. Kiwała głową, przysłuchując się rozmowom pozostałych pracownic, ale każdy ranek spędzała przede wszystkim na wpatrywaniu się w zegar i oczekiwaniu na przerwę. Nie chciała rozminąć się z tatą.

Spotkała go na tańcach. Twierdziła, że był przystojny, szykownie się ubierał, tańczył jak sam Diabeł i potrafił przekonać samą Śmierć, żeby poszła z nim na pięterko.

Zakochali się w sobie.

Tata pracował wtedy w mieście i zaraz po obiedzie musiał pędzić ulicami Belfastu, pokonując pięć kilometrów dzielące go od fabryki. Mama czekała do wpół do drugiej, a potem podchodziła do niewielkiego okienka na piętrze młyna. Była zbyt niska, by wyjrzeć na zewnątrz, ale stojąc na palcach, mogła wyciągnąć rękę i pomachać. Wiedziała, że jest tam, na ulicy poniżej i wyobrażała sobie, jak jej odmachuje.

Tata twierdził, że wypatrywał jej machania, a potem, gdy jej ręka znikała z niewielkiego kwadratu na trzecim piętrze, pędził do roboty, mijając katolickie i protestanckie dzielnice. Ryzykował życiem tylko po to, by zobaczyć, jak do niego macha.

Nie wierzyłem w tę jego wersję. Robił ją w konia. Machała do pustej ulicy.

– Skąd wiesz, że tam wtedy stał? – zapytałem. W całkowitej ciszy wpatrywałem się w jej włosy na nogach, które stanęły na baczność, tak jak wtedy, gdy ją łaskotałem. Potarła ramiona.

Już nigdy więcej nie poprosiła, bym zajął się jej stopami.

 

Mama łaskocze mnie po plecach. Może sobie przypomniała, jak to ja ją łaskotałem?

Otaczają mnie podopieczni wożeni na kolację. Przytulam ją mocniej. Mama sunie palcami po moich ramionach, bada nimi kontynenty moich pleców. Czekam, aż przestanie. Na chwilę, kiedy powie sobie „dość”.

Ten moment jednak nie nadchodzi, a ja rozpuszczam się jak te sole, które tak uwielbiała.

Może jednak tata przebiegał każdego dnia tę drogę tam i z powrotem. Może machał drobniutkiej rączce widocznej w oknie na trzecim piętrze. Może chciała, żebym wiedział, jak bardzo mnie kocha i dlatego mnie łaskocze, tak, jak ja łaskotałem ją lata temu. A może tylko chciałem w to wierzyć. Tak sobie wybrałem.

– Napijesz się herbaty z mamą?

Otwieram oczy i patrzę na uśmiechniętą pielęgniarkę.

– Tak – odpowiadam.

– Przez cały dzień wskazywała dziś swoje stopy. – Pielęgniarka marszczy brew.

– Acha – dociera do mnie. – Macie tu może miskę?

 

przełożył Marcin Wróbel

 

 

Krzysztof Majer – tłumacz i literaturoznawca, adiunkt na Uniwersytecie Łódzkim. Współpracuje z Wydawnictwem Czarne, dla którego przełożył powieść Patricka deWitta Podmajordomus Minor, korespondencję Ginsberga i Kerouaca oraz Listy Ginsberga. Za przekład tych ostatnich otrzymał nagrodą Literatury na Świecie (2015); został również uhonorowany II nagrodą w brytyjskim konkursie translatorskim im. Johna Drydena za przekład krótkich form Andrzeja Stasiuka na język angielski. W 2015 był rezydentem kanadyjskiego Banff International Literary Translation Centre.

Marcin Wróbel – urodzony w latach siedemdziesiątych, tłumacz, literaturoznawca, dziennikarz, recenzent, autor ponad czterdziestu przekładów literatury pięknej i użytkowej, współautor istniejącego w dwóch egzemplarzach Słownika popkultury polskiej po 1990 roku. Mieszka w Tymczasowej Strefie Autonomicznej.

Paul McVeigh

Urodził się w Belfaście i tam zaczynał karierę literacką jako dramaturg. Po przeprowadzce do Londynu pisał scenariusze do seriali komediowych, następnie zaś opowiadania. Utwory McVeigha były publikowane w licznych periodykach literackich i antologiach, a także adaptowane na audycje w BBC Radio 4 i BBC Radio 5. Debiutancka powieść autora pt. „The Good Son” była nominowana do licznych nagród, a jego utwory przełożono jak dotąd na 7 języków. Jest dyrektorem London Short Story Festival i wicedyrektorem Word Factory, wiodącego brytyjskiego salonu literackiego poświęconego opowiadaniu.

Zobacz inne teksty autora:

    Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

    Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |