Większość przejawów życia jest sobaczo niska.
Brutalność natury polega na jej absolutnej obojętności na ludzkie „chciejstwo” eufemistycznie zwane filozofią bezkrwawego układania się z naturą. Klasycznym przykładem nieprzystawania teorii do realiów jest stosunek człowieka do wilka szarego. Jeszcze na początku dwudziestego wieku ten ostatni przemierzał Amerykę Północną w celach godowych i w poszukiwaniu lepszych terenów łowieckich, a już w latach trzydziestych, jako wróg numer jeden rozwijającej się na prerii agrokultury, został całkowicie wytępiony. Farmerzy amerykańscy i kanadyjscy jednak nie zaznali odpoczynku, bo natura natychmiast dokonała poprawek, do których musieli się ustosunkować, jeśli nie chcieli pójść z torbami.
Uprawom zaczęła zagrażać roślinożerna fauna, która, bez naturalnego wroga w pobliżu, osiągnęła pełny komfort rozrodczy. Broń myśliwska nie spoczęła na stojaku pod wypchaną głową wilka, lecz użyto jej w rozprawie z lawinowo rosnącą populacją zwierzyny płowej. Jelonki i sarenki trzebiły pola kukurydzy, a na terenie parku Yellowstone nieniepokojone przez odstrzał i nieprzeganiane przez naturalnych wrogów ogołacały osiki i wierzby z kory. Obumarłe drzewa spowodowały odejście bobrów, a brak tych gryzoni wpłynął na obniżenie wód gruntowych – jeszcze chwila, a okazałoby się, że punktualny gejzer zacznie się spóźniać albo w ogóle więcej nie wybuchnie.
Wilk wraca do łask, bo jako apex predator, bez naturalnych wrogów poza człowiekiem, ma szansę przywrócić ekologiczną równowagę, ale również pozwoli zmyć krew niewinnych zwierząt z farmerskich dłoni. Las borealny i preria pewnie staną się znowu pierwotną sielanką, a człowiek, jako dobrotliwy opiekun, jedynie będzie ich doglądał.
Wilka, którego kilka okazów ocalało w ogrodach zoologicznych, wyprowadzono z klatki i rozpoczęto jego powrotne „udziczanie”, choć osobnikom założono obroże z GPS-em – dla zaspokojenia ciekawości naukowej bioekologów. Watahy dostały swoje nazwy, a basiory czy wadery imiona – i taka to dzikość zagościła ponownie na prerii. Niemniej farmerzy zareagowali przerażeniem. Nie po to przez dwa wieki tępili wilki jak chwasty, aby dowiedzieć się w roku 1973, że ten drapieżnik wraca i, jako gatunek na wymarciu, będzie teraz pod całkowitą ochroną.
Odżyły mrożące krew w żyłach opowieści o bestiach mordujących krowy i cielęta, goniących zaprzęgi, szczególnie zimą, podkradających się do ludzkich sadyb, a nawet napadających na ludzi. Legenda zwykle niesie w sobie ziarno prawdy i lęk ma prawo się pojawić, nawet jeśli starszy brat psa pod koniec dwudziestego wieku zmartwychwstał w warunkach ekosystemów pociętych autostradami, grodzonych płotami i siatkami, a po kilku pokoleniach w klatkach zoo przyzwyczaił się pewnie do dentysty, woli posiłki o stałych porach, a może nawet chciałby, aby dozorca poczochrał jego kark.
A tu człowiek, wynalazca i myśliciel, zarządził, że dość wylegiwania się koło pełnej miski – teraz, wilku, wracasz na wolność, co powinno cię niemal uskrzydlić i spowodować, że będziesz polował na kopytne, bo tak my, ludzie, chcemy.
Harmonia ekologiczna, jak się łatwo domyślić, nie powróciła – za dużo cywilizacja napsuła, aby straty wyrównać – ale utworzył się bojowy trójkąt między naukowcem, farmerem a predatorem. W jego środku stoi i przeżuwa paszę niemająca nic do gadania krowa.
W wilku obudzono ponownie instynkt polowania, a że na preriach wypasały się wówczas stada nieruchawego bydła, powstały warunki niemal restauracyjne.
Farmerzy piszą do rządów municypalnych i federalnych o stratach.
Naukowcy zza komputerowych ekranów bronią interesu drapieżnika, dokumentując, że na tysiące sztuk rogacizny pasącej się wolno giną pojedyncze zwierzęta, zatem nie ma o co kruszyć kopii.
Akademik udowadnia, że wilk tak naprawdę nie lubi wołowiny naszpikowanej antybiotykami i chemią, bo nieładnie mu pachnie i smakuje średnio – zgadzam się z wilkiem. Badacz, nie tylko natury, wygrzebuje brudy, punktuje rolnika, że ten dostaje odszkodowania za zagryzione sztuki i nierzadko wypadki finguje. Ranczer ripostuje, że nie zawsze płacą, a oszukać się nie da, o czym uczony powinien wiedzieć.
Turyści, że widzieli watahę wylegującą się między spokojnie pasącymi się przeżuwaczami, a farmerzy – bo wilcze dranie zeżarły kolejnego cielaka i nie ruszają się z przejedzenia.
Znawca behawioralny: wilk w ogóle nie poluje na krowy, bo ma zakodowane, że ofiara powinna uciekać, a krowa tego nie robi. Pewnie, że nie – geny ucieczki zostały z niej wytrzebione po wiekach krzyżowania, a reszty dokonał wpływ środowiska. Ona nie jest od biegania, ale od przeżuwania, aby po osiągnięciu właściwej wagi dać się zaprowadzić do rzeźni.
Gdzie żeruje drapieżnik, tam bezkrwawej koegzystencji przyrodniczej nie ma i być nie powinno dla wspólnego dobra istot żywych. Wilk ma prawo do wilkocentrycznych zachowań, a że niewola zdeprawowała gatunek Canis lupus, podobnie jak cywilizacja Homo sapiens, więc, mając perspektywę spędzania dłuższego czasu na leżeniu, nie będzie gonił jelenia, karibu czy łosia, ale zgodzi się na faszerowaną antybiotykami krowę.
Jeśli wilk ją zagryzie na wielkim zielonym pastwisku, nabierze ona, w oczach romantyzującego człowieka, cech indywidualnych. Z kolei powieziona do korporacyjnej rzeźni zostanie po prostu zamieniona w rzecz – jak tysiące jej współtowarzyszek, często pochodzących z chowu zamkniętego, z jednej strony wykluczającego niebezpieczeństwo napaści wilka, z drugiej pozbawiającego choćby jednego promyka słońca w ciągu całego życia.
Współczesne ubojnie znajdują się na końcu łańcucha nie pokarmowego, ale hodowlanego, zapewniającego pełne półki w sklepach. Ich barbarzyństwo jest nieporównywalne z najbardziej krwawymi obrazami polowań drapieżników na swoje ofiary. Zdawałoby się, że tego typu sposoby produkowania mięsa przeznaczonego do masowej konsumpcji proszą o jego wykluczenie z jadłospisu ze względów etycznych. Nie powinniśmy jednak mieszać nieakceptacji praktyk rzeźniczych z biologicznymi potrzebami organizmu.
Nawoływanie do określonych praktyk żywieniowych to zakamuflowany lobbing w celu pozyskania konsumenckiego żołądka. Podobnie niezgoda między farmerem a naukowcem co do obecności wilków na prerii to nic innego jak walka o prawo do zabicia krowy. Nikomu z decydentów w dzisiejszych czasach nie zależy na jakości życia przeciętnego człowieka, nikt z nich nie postrzega nas jako istot myślących, ale jako źródło dochodów, o które należy zabiegać. Dlatego amerykański lekarz rodzinny, zawiadomiony o naszej chęci przejścia na wegetarianizm, weźmie głęboki wdech, ale nie powie: „człowieku, opanuj się, rezygnacja z mięsa to nie odwyk”. Tresowany przez lobby farmakologiczne natychmiast zaleci tabletki i suplementy, które mają wyrównać braki żywieniowe. Uczciwszy odeśle do poczytania dr. Googla, przy pomocy którego najprawdopodobniej znajdziemy informację, że w USA żyje 90 tys. stulatków i nikt z tych nestorów nie jest wegetarianinem. W plotkach o celebrytach również doczytamy się, że Angelina Jolie omal nie przewiozła się na tamten świat z powodu weganizmu. Jej opinie jednak traktowałabym z przymrożeniem oka. Bardzo popularny w Ameryce, aczkolwiek korporacyjnie zwalczany, dr Mercola twierdzi, że wegetarianizm jest praktyką dietetyczną służącą znakomitej mniejszości populacji ludzkiej.
Przykładowo, dieta roślinna w krajach azjatyckich częściej zbiega się ze skrajną biedą, rzadziej z przekonaniami filozoficznymi czy religijnymi. Dane statystyczne potwierdzają taką opinię. Chiny, przy populacji trzykrotnie większej niż amerykańska, w roku 1978 konsumowały 8 mln ton mięsa, czyli jedną trzecią tego, co USA. Już w roku 1992, na skutek obywatelskiego wzbogacenia się spowodowanego ekonomicznym rozwojem, wyrównały spożycie białka pochodzenia zwierzęcego ze Stanami. 10 lat później przegonili Amerykanów dwukrotnie, a Jankesi zwolnili w pochłanianiu krwistych steków. Tę ostatnią tendencję interpretowałabym jako zwycięstwo korporacji farmaceutycznych nad lobby hodowlanym, które w USA jakby osłabło pod naporem „zdrowotnych teorii o szkodliwości białka zwierzęcego”. Jeśli układ sił się zmieni, a kotlety i kiełbasy powrócą do łask, wykresy ich spożycia zaczną zwyżkować, a z YouTube znikną filmy o zbrodniczych praktykach rzeźni. Nie jest wykluczone, że również wilk, od 2008 roku znowu pod ochroną, straci swój immunitet. Wszystko będzie zależało od tego, kto zasponsoruje badania nad ekologicznym znaczeniem tego drapieżnika.
Halina Kaczmarczyk
Zobacz inne teksty autora: Halina Kaczmarczyk
Felietony
Z tej samej kategorii: