„Gdy nie umiem wyśpiewać tego, co w sercu, mogę mówić tylko to, co mam na myśli, Julio” – śpiewał John Lennon, ale Julia Fiedorczuk trochę się z nim w swojej nowej książce nie zgadza. Głosem Lennona odzywa się poniekąd Wittgenstein, więc tytułowe Tuż-tuż można potraktować – wbrew słynnej mówieniowo-milczeniowej dwubiegunówce – jako sugestię, że jedno to nie antypody drugiego i że w ogóle rozmaite przeciwieństwa mają do siebie nawzajem znacznie bliżej, niż się przyjęło sądzić. Opcja „tuż-tuż” okazuje się po pierwsze nie-metafizyczna (Fiedorczuk chętniej ufa Freudowi i Lacanowi niż judeochrześcijańskiej religii), a po drugie tym mocniej pomodernistyczna, im wyraźniej ujrzymy modernizm jako wyraz typowo patriarchalnych tęsknot i lęków (władza, kontrola, forma itp.). „Cicho leż, moja naturo” – tupał nogą nasz znakomity noblista-modernista, podkreślając poczucie nieznośnej binarności bytu i nadając kulturowej konkwiście wymiar nieodzownie moralny. Feminizm autorki z Serocka nie może zatem wkroczyć na udeptany męską stopą grunt logiczno-filozoficzny, nie wkraczając w sferę społeczną, co już w debiutanckiej książce Julii Fiedorczuk sprzed 12 lat wyrażało się deklaracją, że „granice przyzwoitości gdzie są nie mam zdania i to jest mój manifest bezstronności”.
Wobec powyższego warto dłużej przystanąć nad pierwszym wierszem w książce, który zaczyna się jakby w połowie frazy i jakby ta druga połówka, czyli otwierająca tom linijka „ale nauczyć się, że to dobra wiadomość”, była kontr-propozycją dla negatywnej recepcji jakiejś wcześniejszej wersji wydarzeń. A że wiadomość, jak się dowiadujemy z kolejnych wersów, brzmi: „odwrotność wojny, nieszczelność naskórka i śluzu, skrzętna kapitulacja w każdym ciepłym oddechu”, to właśnie taki zestaw mamy przyjąć z otwartymi ramionami (gościnnie, o czym jeszcze będzie mowa). Dalsza część wiersza potwierdza wstępne rozpoznanie: „mgła”, gdzie przyszło się błąkać, dostaje czuły epitet „jaśminowa”, „noc” nie jest odbierana jako negatywnie ciemna, lecz jako – „hojna”, toteż rozpoczynający tekst siłą rzeczy nabiera klarowności motta i rzuca swoje światło w głąb tomu. I jeszcze tytuł – „Tak”, okazujący się, po doczytaniu wiersza do końca, odmową dla dosyć wszechobecnego „nie”. Na temat tego „nie” – na sztandarach męskich wojenek o narcystyczną podmiotowość, na folderach rozmaitych kulturowych botoksów, na tabloidowych ustach otwartych w czas kryzysów i zwątpień – warto poczytać w innych, nie poetyckich tekstach Fiedorczuk. My zaś wróćmy do wierszy, będących ostrożnie na „tak”, choć negatywna alternatywa oczywiście tuż-tuż, a jej propaganda odnosi sukcesy.
Takie upodobanie do rozpoczynania zdania i całego wiersza na złość belferskim dogmatom od „ale” czy „albo” to jedna z cech, nadających tekstom autorki z Serocka (która być może z racji akademickiej profesji w wierszach z wdziękiem wystrzega się solennej dykcji) ujmującej frazeologicznej lekkości, wiodącej ku gramatycznemu lub znaczeniowemu rozszczelnieniu, a więc sprawiającej, że wiersz nie jest sztywnym myślowym wywodem, zaś język nie stara się z pietyzmem małpować jakiejś „rzeczywistości” czy „prawdy” zewnętrznej wobec niego samego. Być może nauczkę, by tak nie było, Julia Fiedorczuk zawdzięcza swojej ulubionej poetce i myślicielce Laurze (Riding) Jackson i jej platonicznym aspiracjom, by z języka uczynić idealny klosz nad światem. I być może trzeba było zarówno tamtej pięknej przegranej, jak i całej serii pomyłek znacznie mniej, według autorki, urodziwych męskich solipsyzmów, by spróbować wykroczyć poza oklepane binarności natura/kultura, rzeczywistość/język, ja/świat – na przykład wierszem „Będą kwiaty”, gdzie mimetyczny opis pejzażu i konfesyjne zwierzenie przenikają się każde do swojego szpiku, dając zaczyn pod całkiem intensywną istnieniową ekologię:
ale teraz śnieg słońce w krypcie brzasku
i moje zimne kłącza zgęstniałe od śmierci
(ciemnego wina którym mnie częstujesz)
uśmiechnij się dziewczynko tak prześlicznie płoniesz
i cóż w tej nocy jaka tajemnica
słońce jest niedopałkiem w matowej butelce
gniazda jak węzły w suchych włosach buków
na kolana dziewczynko tak zmysłowo płoniesz
te miękkie zgliszcza kobieta pod śniegiem
czy wykiełkuje w sezonie roztopów
pleśń jest biała jak jaśmin niech kwitnie jak płomień
ty mi udziel śniegu pokornego piękna
Warszawa, grudzień 2010
To, co autorka ma do powiedzenia, przejawia się w tym, jak mówi, i vice versa: sposób, w jaki mówi, okazuje się tym, co chce wyartykułować. Gdzież wytężonym próbom wniknięcia w rzęsiście gęstą rzeczywistość do skromnego gestu frazy: „mam na sobie deszcz”. Gdzież chmurnej propedeutyce śmierci do wiersza „Fort-Da”, w którym otrzymujemy, owszem, erudycyjny pretekst z Freuda rodem, ale wiodący ku ujmująco prostej relacji z odprowadzania córki przez matkę do przedszkola, kiedy „bawimy się, że jedna z nas nie żyje”, i nie jest to zdanie dociążone żadną już puentą, więc frunie jeszcze długo. Poza tym, szczególnie w środkowej części tomu, nie tyle zawartość „sensowa” poetyckich fraz ma znaczenie, ile sposób ich kładzenia, trochę tak jak się kładzie deski – metodą „na pióro”. Którą bywa interpunkcja, np. dwukropki w utworze „Nielita”, albo po prostu naturalne rytmiczne właściwości zdania kilkakrotnie złożonego, choćby w, ano właśnie, „Wierszu dla Elizabeth Bishop” czy w ashberyańsko skrojonym mini-poemacie „Matematyka”. Skoro już mowa o Ashberym – widać, że autorka musiała kiedyś z pasją przeczytać wiersze Andrzeja Sosnowskiego, czego dowodzą zdania w rodzaju: „albo wcale nie istnieć, tylko zjawiać się jak uśmiech na peryferiach czyjegoś szczęścia”. Ale już na przykład tekst „Proszę powtarzać za mną”, drwiący z tych męskich narracji, gdzie uwodzenie jest maską własnego zawiedzenia, a dreszcz seksualny maską manichejskiego dreszczu, operuje efektownymi paradoksami jak gdyby wziętymi z wierszy Marka K.E. Baczewskiego. Różnie zatem sobie autorka z mężczyznami przestaje, a to z nich kpiąc, a to o drogę pytając. Ten drugi przypadek znakomite spełnienie znajduje w ilustrujących tom fotografiach Radosława Kobierskiego. Towarzyszące wierszom czarno-białe ujęcia pełnych zmarszczek i odcisków kobiecych ciał (zbliżenia dłoni, ud, kolan) są stylizowane na skupione medytacje nad „nieszczelnym naskórkiem”, który zamiast stawiać kategoryczną tamę, podsuwa się jak kartka bazgrołom czasu i świata.
A więc gościnność – choćby dla bazgrołów, choćby dla wewnętrznych grymasów niepewnej kobiecości i dla nazbyt pewnych siebie męskich napinek. Ale ta gościnność, filozoficznie poważna i promująca psychiczną ekologię, ta gościnność, którą autorka ubiera kiedy indziej w stosownie akademicki dyskurs, w wierszach z Tuż-tuż jest sugerowana ujmująco dyskretnie i z migotliwym liryzmem. Lecz skoro już tak, skoro Levinas czy Tracy McNulty mają pozostać jedynie w przypisach drobnym druczkiem, to może niepotrzebnie tom został arbitralnie podzielony na dwie części (w drugiej znalazł się poemat „Matematyka” i programowy wiersz „Gościnność”), otwierając furtkę jakiejś – nie daj Boże, by ktoś tak pomyślał – binarnej parze. Przecież wcale nie mniejszą wagę mają kapryśne gramatycznie, nieśmiało dopytujące frazy typu: „twój szorstki policzek w domu moich zmysłów, gdzie?” albo: „co zawsze, to nie my, tylko papieros w czyjejś dłoni zobaczony tak, że rozstąpiły się sezony, przeszło światło?”, albo: „Wiosno, twoje włosy na których się kładę żeby być stworzeniem! Kto powiedział ludzkie?”. Czym są te zdania, jeśli nie zachętą, by otworzyć drzwi także samemu sobie, by spróbować, bez wyuczonej zarozumiałości, postawić się na swoim własnym miejscu i sprawdzić, czy aby nie jest to inne miejsce niż się powszechnie do wierzenia podaje? Hulający w najlepsze syndrom przewrażliwienia i okopania się na z góry, och, jakże z góry upatrzonych pozycjach (dotykający tyleż jednostek, co całych społeczności) z pewnością straciłby na tym wiele racji swego bytu.
Po spotkaniu z Julią Fiedorczuk w warszawskim Tarabuku, już podczas części bankietowej Adam Wiedemann powiedział do swojego chłopaka: „wszystko jest zaprzeczywalne”, i być może warto przyjąć taką konstatację z pogodą ducha, traktując rozmaite awersy i rewersy nie jako wykluczające się, obce sobie, lecz bardziej po sąsiedzku. W którymś z wywiadów autorka z Serocka żachnęła się na myśl o zgodności (a więc równie dobrze – antagonizmie) słowa i rzeczy, ale w wierszach już się nie żacha, lecz mówi łagodnie, że to nie tak. Że „Lubię koło, ponieważ się toczy. I lubię kwadrat, bo zostaje w miejscu”, albo że „ciemnoróżowe płatki w popielniczce, resztka zapachu między papierami i głodna noc: tuż-tuż”. Z ostatniej linijki kończącego książkę utworu dowiadujemy się, że poetka czyta Heraklita, jeszcze się rankiem nie przyodziawszy. Naga jak ryba, więc jak ryba w wodzie. I z taką po lekturze pozostajemy. Lennon śpiewał: „Połowa z tego, co mówię, jest bez znaczenia, lecz mówię to tylko, by do ciebie dotrzeć, Julio”, a Julii Fiedorczuk to się całkiem podoba, choć wcale nie uważa, że ta druga połowa musi być w opozycji do pierwszej. I jeśli coś odpowiada, to chyba: „War is over”, John.
Julia Fiedorczuk, Tuż-tuż, Biuro Literackie, Wrocław 2012.
Maciej Woźniak
(1969) Poeta, krytyk literacki i muzyczny, tłumacz, autor sześciu książek poetyckich. Publikował m.in. w Tygodniku Powszechnym, Twórczości, Literaturze na Świecie, Gazecie Wyborczej, Opcjach, Studium. Jego tom Iluzjon był nominowany do Nagrody im. Józefa Czechowicza, zaś tom Ucieczka z Elei – do Nagrody Literackiej Gdynia. Niedawno opublikował tomik Biała skrzynka (WBPiCAK, Poznań 2012). Mieszka w Płocku.
Zobacz inne teksty autora: Maciej Woźniak
Recenzje
Z tej samej kategorii: