Lektura skrajnie prawicowych gazet i czasopism bywa pouczająca. W ostatnich miesiącach zainteresowała mnie atencja, z jaką autorzy tej prasy odnoszą się do Antonia Gramsciego. Inaczej niż większość komunistycznych myślicieli, Gramsci nie został oczerniony jako propagator zbrodniczej ideologii i sprowadzony do skansenu lub gabinetu osobliwości. Gramsci jest czytany na poważnie, a jego koncepcja hegemonii kulturowej uważana jest przez konserwatywnych fundamentalistów wręcz za wzór działania. W ich przekonaniu kultura, zarówno popularna, jak i elitarna, zdominowana jest przez wartości i idee o charakterze lewicowym: laickim, ateistycznym, liberalnym lub zgoła socjalistycznym. Jakkolwiek przekonanie to niewiele ma wspólnego z faktycznym stanem kultury, w której konserwatywna kontrrewolucja już się dokonała, świadczy ono o ambicjach przywódców intelektualnych skrajnej prawicy. W swoim dążeniu do całkowitego opanowania kultury nie wahają się oni sięgać po koncepcje jak najdalsze od ich wizji świata, jeśli tylko mogą okazać się skuteczne. Fundamentaliści nie śpią, a ich apetyty zmuszają do przemyślenia możliwości lewicowej krytyki i produkcji kultury.
Konserwatywna kontrrewolucja, która opanowała społeczeństwa Europy Wschodniej w ostatniej dekadzie XX wieku, przyniosła nie tylko zapaść społeczno-gospodarczą, lecz także zepchnęła do głębokiej defensywy środowiska lewicowe, nieliczne i słabe na ogół już przed transformacją lat dziewięćdziesiątych. Szermująca sloganami wolności i demokracji kontrrewolucja narzuciła swój dyskurs, a co za tym idzie: swój sposób postrzegania rzeczywistości społecznej i formułowania kwestii politycznych, faktycznie jak najdalszy od wolnościowych i równościowych dążeń społecznych, ponieważ wzmacniający władzę patriarchatu, biznesu i kleru. W efekcie w Polsce i wielu innych krajach byłego Bloku Wschodniego od lat nie ma lewicy w znaczeniu partii, związku zawodowego albo ruchu społecznego, które cieszyłyby się szeroką popularnością w społeczeństwie i organizowały klasę robotniczą – lub szerzej, ludową – w oparciu o progresywny, równościowy program.
Do pewnego stopnia funkcję taką pełnią związki zrzeszone w Ogólnopolskim Porozumieniu Związków Zawodowych oraz Forum Związków Zawodowych, jednak w obu przypadkach pracownicze „doły” zbyt często są zakładnikami związkowej biurokracji, która woli układać się z rządzącymi partiami i organizacjami biznesu niż twardo artykułować interes załóg zakładowych. Choć więc w realiach agresywnego, półperyferyjnego kapitalizmu i coraz bardziej okrojonego kodeksu pracy OPZZ i FZZ stanowią ważne, masowe struktury obrony praw pracowniczych, trudno oczekiwać po nich lewicowego radykalizmu czy ideologicznej ofensywy. Do pewnego stopnia funkcję organizacji lewicowych pełnią Inicjatywa Pracownicza, Sierpień ‘80, partia Razem, Ruch Sprawiedliwości Społecznej, Pracownicza Demokracja, stowarzyszenia lokatorskie, koalicje antyfaszystowskie czy inicjatywy anarchistyczne, ale ograniczony zasięg, rozproszenie, wzajemne animozje i wewnętrzne konflikty tych środowisk – nie wspominając o szeregu pomniejszych – skazują je albo na rolę planktonu (niech zilustrują go malownicze sylwetki trockistów rozdających swoje gazetki na rachitycznych demonstracjach), albo na mimowolne dostosowywanie się i doszlusowywanie do liberalno-konserwatywnego mainstreamu (świetnym przykładem tego ostatniego jest publicystyka Piotra Szumlewicza). Słabe, zdezorientowane, pogrążone we własnych problemach, niedofinansowane i rozdzierane personalnymi waśniami stają się własną parodią: im głośniej szczekają, tym więcej litościwego śmiechu wywołują. Idee Lenina już dawno zostały (słusznie lub niesłusznie) w Polsce pogrzebane, ale zaskakującą żywotnością cieszą się skecze Monty Pythona, spontanicznie inscenizowane jako radykalne, rewolucyjne akcje i wystąpienia.
Brak formacji lewicowej kontrastuje w Polsce z wielością drobnych inicjatyw – organizacji pozarządowych, think-tanków, redakcji, grup nieformalnych, kooperatyw, kręgów akademickich i koterii towarzyskich – które określają się jako lewicowe i o problemach lewicy namiętnie dyskutują. Niemal każde z tych środowisk ma lidera, często niejednego. Grupy te, nawet jeśli nie są inteligenckiej proweniencji, działają według inteligenckiego etosu i w obrębie tradycyjnych scenariuszy, utrwalonych dokonaniami kolejnych pokoleń inteligencji zaangażowanej, od drugiej połowy XIX stulecia przez cały wiek XX. Jeśli przyglądają się protestom społecznym czy przyłączają się do nich, ich punkt widzenia wyznaczany będzie raczej przez dysertacje naukowe, a zwłaszcza „opiniotwórczą” prasę, niż przez doświadczenia wyzyskiwanych pracowników, upośledzonych społecznie grup czy pozbawionych pełni praw mniejszości.
Rdzeniem tej mgławicy lewicujących ugrupowań, kółek i ngo-sów jest grupa zawodowych działaczy: organizatorów, animatorów, mówców wiecowych, publicystów politycznych itp., którzy wytrwale próbują „podczepiać się” z lewicową agendą pod inne, nośne społecznie i medialnie wydarzenia, a między sobą rywalizują o przywódcze pozycje w coraz bardziej marginalnym polu lewicowej działalności kulturalno-politycznej. Ekonomiczną podstawą istnienia tej mgławicy są etaty, a przynajmniej stypendia, granty, zlecenia i fuchy w szkolnictwie wyższym, publicznych instytucjach kultury i nauki, fundacjach i stowarzyszeniach. Grupy te są zatem finansowo zależne bezpośrednio bądź pośrednio albo od państwa i jego programów dotacyjnych czy stypendialnych, albo od analogicznych programów o charakterze ponadnarodowym. Ta zależność jest jednym z czynników warunkujących ich osądy i strategie.
Wskutek braku formacji lewicowej grupy te nie tylko są głównymi, a w praktyce niemal jedynymi producentami dyskursu lewicowego, lecz także własne perspektywy, własny ogląd świata i własne dyspozycje przyjmują i uogólniają jako „uniwersalnie” lewicowe. Zamiast krytykować kulturę dominującą i wzmacniać głos klasy nieuprzywilejowanej, lewicowi aktywiści zajmują się sporami między sobą, ustalaniem hierarchii władzy i prestiżu wewnątrz własnych społeczności, zgoła sekciarskimi walkami i intrygami, a ostatecznie – reprezentowaniem siebie samych przed sobą samymi. Ten sam mechanizm formę karykaturalną przybiera w obszarach produkcji kulturowej (sztuce, literaturze, teatrze), gdzie nominalnie lewicowi, a wręcz „radykalnie” lewicowi twórcy, krytycy i komentatorzy realizują typowo liberalno-demokratyczną agendę, ledwie przypudrowaną wyrazami wrażliwości społecznej. Przykłady tego rodzaju owijania liberalizmu w bawełnę rewolucyjnej retoryki można łatwo znaleźć w „zaangażowanych” teatrach, muzeach i galeriach sztuki współczesnej, od Wściekłości Mai Kleczewskiej poczynając, a na debatach Kongresu Kultury kończąc.
Pospolity paradoks polega na tym, że odważne, obrazoburcze dzieła dalekie są od doświadczenia klas nieuprzywilejowanych i wymagają rzadkich kompetencji kulturowych. Wielkie tematy współczesnej polskiej kultury to kłótnie w inteligenckiej rodzinie między synami a ojcami, spory liberalnej i konserwatywnej frakcji klasy uprzywilejowanej, walka o swobodę obyczajową w formach dostępnych tylko dla tych, którzy dysponują już wolnością ekonomiczną. Zamiast przystępnej artykulacji problemów i konfliktów społecznych sukcesy święci rozpolitykowana sztuka elit symbolicznych produkowana dla elit symbolicznych, jednocześnie wojownicza i kompletnie niegroźna, bo od początku podporządkowana inteligenckiej postawie krytycznej, nie zaś – walce z wyzyskiem pracowników, patriarchatem, nienawiścią do osób nieheteronormatywnych lub o innym kolorze skóry. Uchodzi ona za lewicową m.in. wskutek niedostatku rzetelnej, lewicowej krytyki kultury, która nie osuwałaby się ani w dyskurs liberalno-demokratyczny, ani w „ludowy” antyintelektualizm.
Koncepcje praktyk postartystycznych – pomostu między wyalienowaną sztuką a mitologizowanym „zwykłym życiem” i skutecznym zaangażowaniem społecznym – dodatkowo gmatwają sprawę. Pragnienie przełamania izolacji sztuki, uczynienia z niej narzędzia zmiany politycznej, jest szlachetne i zrozumiałe. Niemniej siła oddziaływania gestów postartystycznych cały czas płynie albo z postrzegania ich jako artystycznych (w przeciwieństwie do „zwykłych” sztandarów, transparentów, sposobów manifestowania), albo ze społecznego statusu ich wykonawców – artystów. Odcięcie korzenia artystyczności może być równoznaczne z utratą ograniczonej sprawczości, a nie z jej rozszerzeniem. Rewersem alienacji sztuki jest jej autonomia, dzięki której można dokonywać eksperymentów na języku i obrazach, brać na warsztat zawarte w nich wyobrażenia, a wreszcie – ogniskować uwagę społeczną na palących kwestiach politycznych. Sztuka naprawdę niebezpieczna to ta, która potrafi być jednocześnie wyrafinowana i łatwa w odbiorze, zaangażowana i popularna, której dostarcza np. brytyjskie realistyczne kino społeczne albo, z innej beczki, piosenki Missy Elliott. W Polsce takiej sztuki jak na lekarstwo.
Dobrze przy tym pamiętać, że rola lewicowych intelektualistów jest pomocnicza, nie zaś – pierwszoplanowa i żadna teoria, żaden przewrotny projekt artystyczny tego nie zmienią. Artyści mogą przyłączać się do protestów społecznych i nagłaśniać ich żądania, ale wątpliwe jest, czy mogliby takie protesty wywoływać, organizować i ukierunkowywać. To od klasy ludowej zależy, czy, kiedy i w jaki sposób zobaczy siebie samą jako siłę zdolną do walki o własne interesy. Od milionów kobiet zależy, czy sprzeciwią się konserwatywnej opresji i zażądają pełni praw reprodukcyjnych. Teoretycy, aktywistki, pisarze i komentatorki, jakkolwiek celnych rozpoznań i strategii by nie proponowali, mogą te ruchy tylko (i aż) wspierać, np. oferując metodę krytycznej analizy w miejsce spontanicznej ludowej socjologii. Dywagacje na temat „montowania” lewicy i „aktywizowania” elektoratu nie mają większego sensu, czego bodaj najbardziej kuriozalnym przykładem są polityczne inicjatywy deklaratywnie lewicowych profesorów pokroju Jana Hartmana i Magdaleny Środy.
Skoro tak wiele osób uważających się za lewicę rekrutuje się z pola produkcji kulturowej, w tym polu ich działanie byłoby najbardziej pożądane. Jeśli sprawą klasy robotniczej jest odrzucenie wyzysku w zakładach pracy, to zadaniem lewicujących producentów dyskursu jest odpór konserwatywnej kontrrewolucji kulturowej i zaproponowanie alternatywnego języka opisu rzeczywistości społecznej. Nie chodzi o reprezentowanie uciskanego „ludu” przez zaangażowanych intelektualistów w sferze publicznej – to byłaby nie tylko droga na skróty, lecz przede wszystkim: na manowce, ponieważ utrwalałaby protekcjonalne, klientelistyczne hierarchie społeczne. O wiele sensowniejsza wydaje mi się systematyczna krytyka panującego porządku symbolicznego: demaskacja jego fałszów, przesądów i złudzeń, obalanie jego mitów, dekonstrukcja jego opowieści i przywracanie wymiaru historycznego tym elementom życia społecznego, które kapitalistyczna, mieszczańska ideologia lubi przedstawiać jako niezmienne, naturalne i przyrodzone. Oczywiście, krytyka powinna być punktem wyjścia, a nie dojścia, zaś tropienie mitów i ideologii nie może zastąpić namysłu nad formą artystyczną i docenianiem jej kunsztowności. Najgłupszy reportaż wydany przez Czarne, najprymitywniejsza komedia romantyczna produkcji TVN są bardziej skomplikowane niż ich funkcja ideologiczna i nie dają się do niej całkowicie sprowadzić.
Krytyka nie jest celem samym w sobie. Jej następstwo widzę w propagowaniu progresywnych idei, oferowaniu alternatywnych narracji, a nawet tworzeniu mitu politycznego, który zdolny byłby przemówić do wyobraźni zbiorowej. Mit rozumiem jednak nie jako zniekształcanie bądź zafałszowywanie historii, lecz wedle koncepcji Sorela: jako wyobrażenie przyszłości angażujące emocje i mobilizujące do działania całe grupy społeczne. Warto próbować wyobrazić sobie inny, lepszy świat, urządzony sprawiedliwie i demokratycznie, wolny od seksizmu, rasizmu, homofobii, arbitralnych hierarchii władzy i opresyjnej kontroli społecznej. Warto próbować wyobrazić sobie, jakie drogi mogą prowadzić do takiego świata. I warto zastanawiać się, jakie pułapki, trudności, błędy i konflikty wydarzać się będą na tych drogach. Trzeba wyjść z narożnika, przestać tylko reagować na mitologie polskiego nacjonalizmu (czy to powstania warszawskiego, czy to „żołnierzy wyklętych”), lecz zwrócić się ku przyszłości, uczynić z niej pole walki i politycznej ofensywy. Nie dlatego, by zapomnieć o przeszłości (Dąbrowszczakach, społecznikach szerzących oświatę, spółdzielcach, awangardowych pisarzach, filmowcach i malarzach); historia jest ważna, ale nade wszystko dlatego, że jej obraz organizuje przyszłość.
Tymczasem, przy całym rozpolitykowaniu lewicującej inteligencji, nie ma właściwie ani jednego ośrodka, który konsekwentnie podejmowałby te dwa zadania: regularnej krytyki trwającego porządku symbolicznego z jednej, a tworzenia i rozpowszechniania nowych wizji, opowieści, idei – z drugiej strony. Takie dwutorowe podejście potrzebne jest zwłaszcza w obszarze kultury popularnej, ponieważ ma ona przemożny wpływ na masy społeczne. Uważam, że zamiast tracić energię na ciągłe zżymanie się na kulturę elitarną, prawomocną, niekiedy lepiej po prostu ją zignorować, a wysiłek włożyć w tworzenie nowej kultury popularnej: pracowniczej, feministycznej, internacjonalistycznej i antyrasistowskiej. Po co znowu prychać na wystawy robione przez Piotra Bernatowicza, Kazimierza Piotrowskiego czy innych, konserwatywnych kuratorów? Po co tracić czas na ciężkie od intelektualnych pretensji, ultrakonserwatywne filmy Krzysztofa Zanussiego? Chyba tylko dla zgrywy albo w celach badawczych. Znacznie lepiej wziąć na warsztat popularny serial, program telewizyjny, modę, piosenki albo portal randkowy. Te produkcje, zawiązująca się wokół nich publiczność, towarzyszące im zwyczaje domagają się poważnego, wnikliwego i krytycznego spojrzenia nie w mniejszym stopniu niż poezja czy kino autorskie.
Nie postuluję prostackiego sprowadzania znaczenia dzieła do pozycji społecznej jego autora, nie sugeruję też żadnej poetyki normatywnej, żadnego nadrzędnego stylu. Trzeba unikać sekciarstwa i automarginalizacji poprzez zawężanie progresywnej agendy do jedynego słusznego zbioru przekonań. Względna otwartość nie powinna jednak oznaczać uprawiania kultury dialogu, oddawania głosu przeciwnikom i szukania prawdy pośrodku sporu. Chodzi mi o to, żeby zajmować jednoznaczne i zdecydowane stanowisko polityczne, które jednak byłoby wystarczająco szerokie, by zdobyć aprobatę maksymalnie szerokiego grona potencjalnych sojuszników. Bardzo ciekawie pod tym względem wypada ostatnio portal „Opinia Bieżąca”, prezentujący opinie wyraziste, radykalnie lewicowe, ale różnorodne.
Jestem przekonany, że nie należy się bać używania dyskursu marksistowskiego czy feministycznego wtedy, gdy to potrzebne do analizy. Trzeba jednak uważać, by nie sprowadzić tych dyskursów do pustej retoryki, nie zrobić z teorii młotka na oponentów. Pokrzykiwaniem na kapitalistów czy patriarchat prędzej można zedrzeć sobie gardło, niż znaleźć przychylność i zrozumienie. Rzucanie frazesami o walce klas albo męskiej dominacji, niepoparte rzetelną pracą intelektualną, skutkuje inflacją znaczeń i kompromitacją języka, który rzekomo reanimuje. Kultura jest zbyt ważnym polem walki, by oddawać ją topornym propagandystom. Ostrą krytykę można wyrażać w sposób subtelny i zniuansowany.
Krytyka powinna – poprzez rozbijanie i kontrowanie dominującego dyskursu, jego wątków, motywów i narracji – otwierać symboliczne drzwi przed klasą robotniczą i grupami społecznie stygmatyzowanymi lub wykluczanymi. Równolegle z taką krytyką iść powinna progresywna oferta kulturalna. Inaczej masowe poruszenie ludzi pracy, które prędzej czy później nastąpi, wybierze faszyzującą propagandę „niepokornych” mediów albo moralizatorskie mentorstwo liberałów. Dlatego potrzebna jest nowa kultura popularna: egalitarna, wywrotowa, ofensywna i afirmująca różnorodność – bliska kontrkulturze postulowanej przez Elżbietę Janicką w 2016 roku na łamach „Recyklingu Idei”, emancypacyjnej, przywracającej większości społeczeństwa odpowiedzialność i poczucie sprawczości. Historyczne kontrkultury zbyt często były jednak ruchami klas uprzywilejowanych, dzieci z dobrych domów, które buntowały się przeciwko opresyjnym tradycjom kultywowanym przez ich rodziny. Potrzeba zaś kultury, która zdobyłaby popularność dzięki wskazywaniu problemów grup zdominowanych i artykułowaniu konfliktów społecznych w oryginalny i atrakcyjny sposób.
Xawery Stańczyk
(1985) Poeta, socjolog i antropolog kultury, adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, współpracownik Pracowni Studiów Miejskich przy Instytucie Kultury Polskiej UW. Skończył studia w Instytucie Kultury Polskiej UW oraz w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW, studiował też w Instytucie Sztuk Audiowizualnych UJ. Interesuje się historią kultury popularnej, tożsamości narodowych, ruchów społecznych i awangardy w Europie Wschodniej. Autor monografii Macie swoją kulturę. Kultura alternatywna w Polsce 1978-1996 (NCK, Warszawa 2018), a także wielu artykułów naukowych i popularnonaukowych publikowanych na łamach m.in. „Kultury Współczesnej”, „Kultury Popularnej”, „Studia Litteraria et Historica”, „Stanu Rzeczy”, „Culture.pl”, „Dwutygodnika” oraz w tomach zbiorowych. W latach 2010-2012 członek redakcji „Res Publiki Nowej”, stale współpracował także z „Lampą”, „Arteonem”, „Stolicą” i „Przekrojem”. Współredagował tomy zbiorowe Miasto na żądanie. Aktywizm, polityki miejskie, doświadczenia (WUW, Warszawa 2014) oraz Awangarda / underground. Idee, historie, praktyki w kulturze polskiej i czeskiej (WUJ, Kraków 2018). Opublikował dwa tomy wierszy: Skarb piratów (Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2013), za który otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Nike, oraz Handluj z tym (Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2015). Laureat stypendium artystycznego m.st. Warszawy, zdobywca grantu „Preludium” Narodowego Centrum Nauki, zwycięzca konkursu Narodowego Centrum Kultury na najlepszą rozprawę doktorską z dziedziny nauk o kulturze. Członek zarządu stowarzyszenia Miasto Moje A w Nim, w ramach którego m.in. koordynował prace nad poradnikiem Sprzątamy reklamy.
Zobacz inne teksty autora: Xawery Stańczyk
Szkice krytyczne
Z tej samej kategorii: