Innego końca nie będzie? Szukając kresu transformacji w polskim kinie

Minęło trzydzieści lat od początku transformacji. Początku przyjętego umownie, bo w roku 1989 co prawda odbywały się posiedzenia Okrągłego Stołu i miały miejsce wybory, ale nie były one jeszcze w pełni demokratyczne, a prezydentem był Wojciech Jaruzelski. Przemiany gospodarcze rozpoczęły się natomiast jeszcze w głębokich latach 80. Jak widać, trudno jednoznacznie wskazać na punkt zero transformacji. Tym bardziej dyskusyjny jest moment, w którym miałaby się zakończyć. A może ten proces wciąż trwa? Z pomocą w odpowiedzi na to pytanie przychodzą filmy – jeśli spojrzy się na nie pod odpowiednim kątem.

Tamowanie neoliberalizmu

Gdy pisałem książkę Rockefellerowie i Marks nad Warszawą. Polskie filmy fabularne wobec transformacji ustrojowej, przyjąłem, że proces transformacji gospodarczej wciąż trwa, a przynajmniej nie da się ustalić powszechnie akceptowalnego momentu, kiedy się zakończył. Nadal uważam, że jednej daty nie sposób wskazać. Ale od czasu, gdy skończyłem pisanie, czyli od 2013 roku, wiele się zmieniło.

W tamtym czasie już szósty rok u władzy byli duchowi spadkobiercy neoliberalnego myślenia o gospodarce Leszka Balcerowicza. Na dodatek prezydentem był człowiek wywodzący się z tego samego ugrupowania, co autor „terapii szokowej”, czyli z Unii Wolności. Natomiast IV Rzeczpospolita była jedynie wyświechtanym i powszechnie wyśmiewanym sloganem, coraz rzadziej używanym przez sfrustrowanych brakiem władzy od wielu lat polityków opozycji. Nikt wtedy nie przewidywał, że za chwilę ten liberalny układ, mający swoje źródła u samego początku transformacji i pielęgnujący pamięć o micie założycielskim III RP, runie z hukiem. Wtedy jeszcze retoryka antytransformacyjna nie ukazała pełni swojego politycznego powabu.

Dziś sprawy mają się zupełnie inaczej. Sukces PiS-u w dużej mierze jest budowany na gruzach pamięci o transformacji, która jest dla polityków tej partii bardzo ważnym punktem odniesienia – w sposób negatywny określa jej tożsamość. To właśnie PiS-owskie decyzje gospodarcze w dużej mierze odwracają, nawet jeśli nie całkowicie i w znacznym, stopniu jedynie retorycznie, neoliberalny nurt, które swoje źródło miał w decyzjach Balcerowicza. To właśnie Jarosław Kaczyński, jak żaden inny polityk partii rządzącej, tak wyraźnie gra na emocjach antypostkomunistycznych, „zapominając” o własnych korzeniach transformacyjnych. Faktycznego zakończenia przemian nie można jednak upatrywać ani w retoryce partii rządzącej, ani w jej decyzjach. Wciąż bowiem partia określa swoją obecność w parlamencie w odniesieniu do spadku po transformacji.

Zmiana jednak dokonała się, jakiś nurt zmian został zatamowany. Resztę zrobi kto inny. Wydarzenia 2020 roku powoli dają nadzieję, że spór polityczny zaczyna ogniskować się wokół innych tematów niż „posttransformacyjne”, czyli kto z kim pił wódkę w Magdalence, kto jest potomkiem ubeka, a kto spał na styropianie. Aborcja, gender, LGBT – jakkolwiek to oceniać, to właśnie te sprawy rozpalają dziś polityczną wyobraźnię, a nie uwłaszczanie się byłej nomenklatury. Co więcej, kluczowym politycznym wydarzeniem ostatnich lat być może wcale nie jest zabetonowana pozycja PiSu, który ze sporą przewagą wygrywa na każdym politycznym polu z rozdrobnioną opozycją. Być może jest nim formowanie się nowej politycznej wrażliwości, utożsamianej z lewą stroną. Pierwsze symptomy przełomu przyszły wraz z uformowaniem się Wiosny Roberta Biedronia – choć jej obecność na scenie politycznej przyniosło raczej większą widoczność postulatów lewicy obyczajowej, a nie ekonomicznej. Dziś natomiast cała nadzieja młodej lewicy (choć pewnie niektórzy będą zarzucać im taktyczny sojusz z SLD) jest w politykach Razem. Zmiana na scenie politycznej jeszcze się nie dokonała, ale objęty kurs wydaje się zmierzać w konkretnym kierunku. Jeśli nie widać tego w sondażach, to można zobaczyć na ekranach polskich kin.

Szukając przełomu

Tacy reżyserzy i reżyserki jak Joanna Kos-Krauze, Anka i Wilhelm Sasnalowie, Maria Sadowska, Andrzej Jakimowski, Tomasz Wasilewski czy Jagoda Szelc wydają się akuszerami tej zmiany. W tym artykule nie chodzi mi jednak o lustrowanie twórców z ich politycznych sympatii. Nie mam nawet zamiaru interpretować ich filmów w trybie autorskim, a raczej jako symptomy głębszej zmiany, jaka dokonała się w sposobie myślenia o samej transformacji i jej konsekwencjach.

Coraz częściej do transformacji polscy twórcy podchodzą jak do zjawiska w pełni ukształtowanego, a przez to uznanego za zamknięty, na co można spojrzeć z zewnątrz – coś wobec czego  wyraża się dezaprobatę, albo odczuwa nostalgię. Uformowanie się tych dwóch rodzajów stosunku wobec przemian – głównie gospodarczych – uważam za najlepszy dowód na to, że okres transformacji polskiego państwa należy raczej do przeszłości niż teraźniejszości. W polskim kinie wciąż niewiele jest przykładów nostalgii za „najntisami”. Nostalgii nie odnajdziemy w takich filmach osadzonych w latach 90. jak Zjednoczone stany miłości Tomasza Wasilewskiego, ani Jestem bogiem Leszka Dawida, ani Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa Macieja Kawulskiego, ani w Zenku Jana Hryniaka, tym bardziej nie ma jej w Procederze braci Węgrzyn; jedyny, który można byłoby uznać za nostalgizujący, jest Disco Polo Macieja Bochniaka., Tytułów krytykujących sedno zmian, czyli kapitalizm, jest natomiast coraz więcej.

Rewolucja, która nie przyniosła zmiany

Przed rokiem 2013 dosłownie garstka filmów podchodziła krytycznie do zmian gospodarczych wprowadzonych przez Balcerowicza. Jeśli ktoś krytykował transformację, to raczej za wszystko inne, tylko nie za mechanizmy neoliberalne zwiększające dysproporcje społeczne, zabierające miejsca pracy czy poszerzające sferę ubóstwa. Polskie kino, rzecz jasna, zauważało te jakże dobrze widoczne problemy społeczne, ale zrzucała je zazwyczaj na karb postkomunistycznej mentalności, niechęci do „zakasania rękawów”, a w najlepszym wypadku na byłą nomenklaturę, której udało się uwłaszczyć na majątku państwowym. Sam kapitalizm nie podlegał dyskusji, przeświadczenie o jego zbawiennym wpływie na gospodarkę było niezachwiane – jeśli nasza wersja neoliberalizmu nie działała, to musiało znaczyć, że coś robimy źle, a nie, że sam neoliberalizm jest niewydolny.

Nawet te najbardziej krytyczne wobec transformacji filmy z lat 90. i początku XXI wieku jak Psy Władysława Pasikowskiego, Dług Krzysztofa Krauzego czy Dzień Świra Marka Koterskiego, również te, które wskazywały na biedę miejską czy wiejską jak choćby Cześć, Tereska i Benek Roberta Glińskiego czy Pieniądze to nie wszystko Juliusza Machulskiego, winy za złą sytuację upatrywały albo w moralnym upadku zachłyśnięcia się komercją, albo w zbyt wolnym zmianach, które nie mogą sobie poradzić z mentalnymi i instytucjonalnymi złogami po byłym systemie.

Filmy z ostatnich lat są zupełnie inne. Pierwsze symptomy zmiany pojawiły się co prawda wcześniej, ale były albo przypadkami odosobnionymi (m. in. Plac Zbawiciela Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego, Dzień kobiet Marii Sadowskiej, Zmruż oczy Andrzeja Jakimowskiego), albo zbyt mało wyrazistymi (m. in. Obywatel świata Rolanda Rowińskiego, Ewa Adama Sikory i Ingmara Villquista).  Jednak tylko dwa tytuły z wcześniejszych lat – Plac Zbawiciela i Dzień kobiet –  wpisałbym dziś do nurtu świadomie i z pełną premedytacją krytykującego obecnie panujący system gospodarczy. Pozostałe po prostu nie robiły tego, co inne powstające w tym czasie filmy i co w swoim czasie radził Lech Wałęsa, czyli nie prowokowały do szukania lęku na chorobę neoliberalizmu poprzez jeszcze szybsze aplikowanie kapitalizmu – co w swoim czasie było gestem wręcz rewolucyjnym.

Dyscyplinujące marzenia

To, co jeszcze na początku kończącej się właśnie dekady było odosobnionym fenomenem, na podstawie którego trudno było przewidywać falę zmian, dziś jest w awangardzie i co roku rodzi nowe dzieła. Większość filmów, które można byłoby zaliczyć do nurtu krytyki neoliberalizmu, powstawała między 2013 rokiem a dniem dzisiejszym. Wystarczy wspomnieć choćby takie tytuły jak Między nami dobrze jest Grzegorza Jarzyny, Polskie gówno Grzegorza Jankowskiego, Sąsiady Grzegorza Królikiewicza, Król życia Jerzego Zielińskiego, Dzikie róże Anny Jadowskiej, Cicha noc Piotra Domalewskiego, Proceder braci Węgrzyn czy dwa filmy z zeszłorocznego sezonu, czyli Jak najdalej stąd Domalewskiego i Interior Marka Lechkiego.

To bardzo różne filmy i każdy na swój sposób krytykuje transformację, a raczej – i w tym tkwi ich fenomen – nie tyle sposób wprowadzania zmian, ile raczej sam system kapitalistyczny. Być może najostrzejszą krytyka kapitalizmu spośród wymienionych tytułów oferował film Między nami dobrze jest na podstawie Doroty Masłowskiej. To film, który uderzył w najczulszy punkt, czyli w kolorowe miraże sukcesu, konsumpcji i osobistego spełnienia, wytwarzane przez system. Kreowane w kolorowych pisemkach marzenia mają funkcję dyscyplinującą – zmuszają do zaciągania kredytów, nieustannego konsumowania, a co za tym idzie pracy ponad siły, by na to wszystko zarobić. Jednocześnie, Jarzyna opowiedział o gigantycznym rozdźwięku między najbogatszymi – nielicznej grupce uprzywilejowanych, którym udało się spełnić kapitalistyczny sen – i całej reszcie, która, jak bohaterki filmu, muszą określać się poprzez brak – brak pieniędzy na wakacje, brak mieszkania, brak luksusowych dóbr.

Podobną retorykę przyjęli twórcy Polskiego gówna, opowiadający o rodzimej scenie muzycznej i – szerzej – popkulturze. Bohater – rockman – również żyje marzeniami. Chce nagrać ze swoim zespołem płytę i utrzymywać się z grania. Nie interesuje go robienie interesów ani „gra w kapitalizm”. Pragnie tworzyć „muzykę z serca”, a nie – jak mówi – „z dupy”, czyli komercyjnej. Paradoksem jednak jest, że chcąc zrealizować swoje marzenia, trzeba się „sprzedać”, co jednocześnie niszczy wartości, na których pragnienia są ufundowane. Stosunek wspólnoty kulturowej udokumentowanej w tym filmie do kapitalizmu wyraża antypatyczna postać opasłego, kłamliwego, egoistycznego, cwaniakowatego, rozpasanego seksualnie Skandala (nazwisko wydaje się również nieprzypadkowe). Mężczyzna sam o sobie śpiewa, że jest przedsiębiorczy i racjonalny, nieustannie szukający szansy na zarobek – w kinie lat 90. z pewnością byłby bohaterem pozytywnym, wyrażającym pożądane cechy człowieka nowej, kapitalistycznej epoki. Trzydzieści lat po rozpoczęciu transformacji i takich filmach jak Mów mi Rockefeller czy Straszny sen Dzidziusia Górkiewicza te same cechy wydają się skompromitowane, przynależne do człowieka, który kombinuje i wspina się ku finansowej realizacji na barkach innych.

Kontinuum beznadziei

Polskie gówno ma natomiast sporo wspólnego z Sąsiadami Królikiewicza. Oba filmy opowiadają o ciągłości niedoli. Musical Jankowskiego podejmował temat często pojawiający się w debacie publicznej, ale nieobecny jednak w polskim kinie – że okresy PRL-u i III RP niewiele się od siebie różnią. Wcześniej bowiem zniewalała totalitarna władza, którą w filmie reprezentuje wprowadzający stan wojenny Jaruzelski, a obecnie dyktat pieniądza, premiujący mierność i kicz w show biznesie. Twórcy przekonują, że i wtedy, i teraz najbardziej deficytowym towarem jest wolność – wcześniej polityczna, a obecnie ekonomiczna.

Królikiewicz nie mówi o wolności, lecz o sytuacji najmniej uprzywilejowanych, ale również wpisuje historię o tytułowych sąsiadach, zamieszkujących jedną z rozsypujących się łódzkich kamienic, w kontinuum czasu, w którym przeszłość i teraźniejszość, socjalizm i kapitalizm, zlewają się w jedno. Jeden z bohaterów mówi, że żyją gdzieś między rokiem 1945 a dwa tysiące którymś. Czytają więc „Trybunę Ludu”, a jednocześnie obok ich kamienicy jeżdżą zupełnie współczesne samochody. Sąsiady są filmem nie tyle o ciągłości powszechnego niedostatku, ile raczej gorzką wypowiedzią o konkretnej grupie społecznej, o której do tej pory w polskim kinie mówiło się niewiele. A jeżeli już, to raczej estetyzując biedę, krytykując za przedsiębiorczą stagnację lub nakazując jej zachowanie spokoju ducha i sumienia – vide: Edi Piotra Trzaskalskiego. Królikiewicz nikogo nie napomina, nie krytykuje ani niczego nie estetyzuje. Wręcz przeciwnie – bliżej mu do naturalizmu czy turpizmu. Zatrudnił naturszczyków, których nieatrakcyjne, spracowane twarze chętnie eksponuje, niejako upominając się o godność swoich bohaterów, a co za tym idzie szerokich warstw ekonomicznie wykluczonych. Opowiada o nich również w kontrze do tych, którym się udało – do tych, u których coś się zmieniło, u których widać zmianę, przyniesioną przez transformację. Jedna z bohaterek mówi: „Pracy jak nie było, tak nie ma, a bezrobocie jak spadało, tak spada”.

Wypalenie i emigracja

Bohater Króla życia reprezentuje natomiast wszystkich sfrustrowanych ludzi pracy, którzy wykonują niesatysfakcjonującą, choć dobrze płatną pracę. Nie odnajdują w niej sensu, nienawidzą jej z całego serca. Podobny wydźwięk ma Las, 4 rano Jana Jakuba Kolskiego, w którym bohater grany przez Krzysztofa Majchrzaka zaszywa się w lesie po tym, jak w jedną chwilę postanawia zrezygnować ze swojego dostatniego życia i szefowania dobrze prosperującej agencji reklamowej. Życie „leśnego dziada” jest w tym przypadku przedstawione jako „życie prawdziwe” – wartościowsze, przyjemniejsze, autentyczniejsze. Podobnie zresztą jak życie, które zaczyna wieść bohater Króla życia po tym, jak po wypadku kompletnie traci zainteresowanie pracą. Oba filmy proponują nową narrację na temat wartościowania pracy – przestaje być pożądana i adorowana, jak było w przypadku filmów o bezrobotnych, prekariuszach, a także wiecznie przepracowanych „bohaterach transformacji”. Tym razem staje się przeszkodą do kosztowania „prawdziwego życia” –wyzyskuje, a raczej zmusza do samowyzyskiwania, jak powiedziałby Byung-Chul Han, autor książki The Burnout Society[1], w której opisał zjawisko „wypalenia”, które dotknęło współczesne, kapitalistyczne społeczeństwa, zaprzęgnięte do coraz intensywniejszej pracy. U bohatera Króla życia z łatwością można zauważyć symptomy przepracowania i właśnie zawodowego wypalenia, które rzutują nie tylko na frustrację spowodowaną pracą, lecz także na jego niesatysfakcjonujące życie osobiste. Tezy Byung-Chul Han, a także wydźwięk filmów Kolskiego i Wójcika korespondują z tym, co w Interiorze ma do powiedzenia o współczesnym rynku pracy Marek Lechki, który najmocniej z trójki autorów wyraził swój sprzeciw wobec zaborczych przełożonych, terroryzujących swoich pracowników i ponad wszystko przedkładających efektywności i produktywność.

Trzy kolejne filmy – Dzikie róże, Cicha noc i Jak najdalej stąd – stanowią swoistą trylogię o ofiarach emigracji zarobkowej. W końcu z całą mocą zaczęła w tych filmach wybrzmiewać problematyka emigracji zarobkowej, która nie jest już przedstawiana jako szansa (jak choćby w śląskiej noweli Oda do radości Anny Kazejak) czy konieczne zło, lecz realne zagrożenie – szczególnie dla rodzin. Dramat kobiety zakochanej w młodszym sąsiedzie, która musi ukrywać ciążę przed bliskimi, nie wydarzyłby się, gdyby bohaterkę Dzikich róży nie skazał na samotne wychowywanie dzieci jej mąż, dorabiający się w Norwegii. On natomiast nigdy by tam nie wyjechał, gdyby nie ekonomiczna presja – konieczność zabezpieczenia bytu rodzinie, wykończenia domu – jakiej nie mógł rozładować w Polsce. Natomiast w Cichej nocy dola bohatera okazuje się przepisaniem na nowo historii jego ojca, który przestrzega go przed popełnionymi przez siebie błędami. Tej lekcji nie zdążył udzielić ojciec z Jak najdalej stąd, po którego ciało jedzie do Irlandii jego nastoletnia córka – którą z dawno niewidzianym tatą praktycznie nie łączy już nic prócz comiesięcznych przelewów.

Przykładem osobnym spośród wymienionych jest Proceder braci Węgrzyn, czyli filmowa biografia Chady – stołecznego rapera, zaczynającego swoją karierę w okresie kulminacji przemian. Realia Polski poddanej transformacji są bardzo ważne dla twórców, ale nie ma się co dziwić, konsultantem scenariuszowym był jeden z największych krytyków neoliberalizacji polskiej gospodarki – Rafał Woś. Węgrzynowie skupiają się na kryminalnej działalności swojego bohatera, ale mają dla niego wiele wyrozumiałości, są bowiem świadomi, w jakich warunkach przyszło mu żyć. Zaznaczają, w jaki sposób kapitalizm wytwarza potrzeby oraz marzenia o luksusie i dostatku, jednocześnie nie dając narzędzi do legalnego ich spełnienia. Węgrzynowie pokazują beznadzieję, biedę i niskopłatną pracę, która raczej zniechęca do uczciwego dorabiania się, niż inspiruje.

***

Głównym motorem przemian była liberalna ideologia, która tkwiła w naszej mentalności bardzo głęboko – dzięki mitologizacji Zachodu jeszcze w czasach PRLu. Tak głęboko, że nie pozwalała nam na krytykę kapitalizmu. Fakt, że ta ideologia zaczyna kruszeć, jest chyba najlepszym dowodem na to, że transformacja jako proces ufundowany na bardzo konkretnych przeświadczeniach kulturowych po prostu jest etapem zamkniętym. Innego końca transformacji nie będzie.

 

[1] H. Byung-Chul, The Burnout Society, Stanford University Press, Stanford 2010.

Michał Piepiórka

Zobacz inne teksty autora:

    Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

    Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |