„Działać wspólnie to nie to samo, co działać identycznie” – pisze Judith Butler w swojej najnowszej książce Zapiski o performatywnej teorii zgromadzeń. Filozofka kontynuuje: „Ludzie mogą poruszać się jednocześnie w różnych kierunkach lub mówić różne rzeczy, nawet sprzeczne. Nie znaczy to też, że mają oni wypowiadać te same słowa, choć zdarza się to w przypadku wspólnych śpiewów czy przekazywania wypowiedzi na zgromadzeniach Occupy. Czasami ≫lud≪ działa za pośrednictwem milczenia czy też ironicznego użycia języka; humor, a nawet drwiny, pozwalają mu przejąć język i wykorzystać go do celów innych niż zwyczajowe”[1]. Autorka wielokrotnie podkreśla tę faktyczną różnorodność, zauważając, że wspólne pojawienie się w jakimś miejscu wcale nie oznacza jeszcze, że wszyscy uczestnicy zgromadzenia zgadzają się z każdym hasłem, które na nim pada – czasami nie ma między nimi zgody nawet co do nazwy wydarzenia[2]. W takim ujęciu demokratyczny „lud” jest ciągłą walką i przepływem. Należy w tym miejscu zapytać, co się stanie, gdy walka taka zakończy się, a zastąpią ją nie chwilowy konsensus lub wybór „mniejszego zła” dla „dobra sprawy”, lecz rzeczywiste, absolutnie homogeniczne przekonania uczestników manifestacji czy „ludu” w szerszym ujęciu. Czy w takim przypadku „lud” przestaje być demokratyczny, czy przestaje być w ogóle?
Działanie, które zacząłem prowadzić jesienią 2016 roku (i zamierzam kontynuować), jest pod tym względem swego rodzaju próbnikiem, sondą rzuconą w sam środek kipiącego „ludu”. Zależy mi na obserwacji, jakie reakcje wzbudzi pojawienie się w danym miejscu dość nieproszonego gościa, który wyłamuje się z reżimu standardowego demonstracyjnego postępowania, zakłócając narzucany w pewien sposób przez nazwę i organizatorów porządek wizualny (który mimo wszystko zawsze jest mniej lub bardziej obecny w heterogenicznym tyglu sprzecznych żądań i postaw). Działanie to, do tej pory nienazwane, jest bezpośrednią kontynuacją moich wcześniejszych projektów drążących temat protestów oraz form wyrażania swojego sprzeciwu. Żeby zarysować na razie jedynie ogólny kontur najnowszego z tych działań – kontur, który będę wypełniał w dalszej części tekstu – wspomnę tylko, że jego głównym założeniem jest pojawianie się na protestach i manifestacjach z pustym, białym transparentem zamocowanym na dwóch kijach.
Rezultatów takich akcji oczywiście nie należy traktować obiektywnie i trzeba pamiętać o wielu okolicznościach, które nakładają się na odbiór wykonywanych przeze mnie w danym miejscu i czasie działań. To, że nie spotkałem się z dosłownie żadną reakcją, idąc ze swoim transparentem na Marszu Niepodległości, przypisać jestem raczej skłonny ogromnej ilości ludzi i innych transparentów, dość performatywnemu charakterowi pochodu (odpalanie rac, petard, głośne chóralne skandowanie) czy miejscu, w którym szedłem[3], niż wierze w demokratyczne i pluralistyczne wartości uczestników zgromadzenia, z których to wartości mogłaby wyniknąć akceptacja moich działań.
Judith Butler zastanawia się nad pojęciem ludu i jego sprzecznymi relacjami z demokracją i demokratyczną władzą oraz nad możliwością jego reprezentacji, zauważając, że „lud to pojęcie przekraczające każde ramy wizualne dążące do uchwycenia jego znaczenia; demokratyczne ramy to z kolei takie, które są zdolne do ujmowania jego porowatości, nieodtwarzające strategii odgraniczania i wykluczenia, ramy, które same się częściowo demontują”[4]. Można by powiedzieć, że chodzi mi właśnie o tę porowatość, możliwość wchodzenia i wychodzenia z cudzych, relatywnie szczelnych prób ujęcia „ludu”, pokazanie „wewnątrz” nich swojej częściowej lub fundamentalnej niezgody; o trikcsterską i ironiczną działalność, która nie ma na celu doprowadzenia do obalenia systemu, w którym się zjawia, ale raczej pokazanie jego płynności i porowatości, ciągłego montowania i demontowania ram lub unaocznienie prób ich siłowego uszczelnienia, które moim zdaniem zawsze prędzej czy później muszą zakończyć się fiaskiem.
Swoje działania z demonstracjami zaczynałem po doświadczeniach związanych z protestami przeciwko wprowadzeniu międzynarodowej umowy ACTA, które były demonstracjami spontanicznymi, zupełnie amorficznymi, niekontrolowanymi przez żadną formalną strukturę, a które mimo to (lub właśnie dlatego) odniosły zadziwiający sukces. W tamtym czasie luźną inspiracją stało się dla mnie podejście charakterystyczne dla myśli Gustave’a Le Bona, francuskiego teoretyka społecznego i autora Psychologii tłumu[5]. W swoich analizach Le Bon zwracał uwagę na niebezpieczeństwa, jakie wynikają z publicznych zgromadzeń – oświeceniową racjonalność jednostki przeciwstawiał tłumowi, w którym staje się ona podporządkowana afektom i traci trzeźwość osądu. Odniesienie się do tego akurat teoretyka w kontekście manifestacji anty-ACTA wynikało z tego, co sam widziałem i słyszałem na największym z protestów, odbywającym się pod siedzibą przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Warszawie. Skrajna heterogeniczność uczestników, sądy na temat tej międzynarodowej umowy, które niewiele miały wspólnego z jej treścią, hasła niezwiązane po prostu z niczym i niemal karnawałowy charakter manifestacji – to wszystko wywoływało skrajne odczucia: poczucie ogromnej siły głosu zgromadzonych tam osób, a jednocześnie jego absolutnej bezsensowności i pozbawienia racjonalnych podstaw. Bycie w tamtym miejscu było doświadczeniem internetu w rzeczywistości, jednak to jest temat na zupełnie inny tekst.
Podejście Le Bona poprowadziło mnie w stronę uogólnionej, hiperbolicznej negacji postulatów, które pojawiają się na manifestacjach w ogóle. Transparent postrzegałem wtedy jako twierdzenie, pod którym podpisują się nie tylko niosące go bezpośrednio osoby, ale również te, które idą obok niego w jednym pochodzie. Stąd, postanowiłem post factum „wyczyścić” transparenty z treści, a tym samym odebrać protestującym uwiecznionym na moich fotografiach ich główne wizualne narzędzie ekspresji konkretnych politycznych poglądów, sprowadzając ich do abstrakcyjnej obecności w pewnej przestrzeni. Nie miałem wrażenia, że postawa, do której chciałem się tym działaniem odnosić, jest zdeterminowana ideologicznie i przynależy do pewnego konkretnego miejsca na mapie politycznych orientacji, stąd podstawowym założeniem było dla mnie fotografowanie na potrzeby projektu protestów w jak najszerszym spektrum politycznym. Po części wynikało to również z faktu, iż nie chciałem zostać zrozumiany jako krytyk jednej konkretnej opcji. Do archiwum projektu Transparent/Transparentne trafiały więc zdjęcia zarówno z rocznicy założenia ONR czy katastrofy smoleńskiej, jak i z demonstracji nauczycielskich związków zawodowych lub parady równości.
Jak słusznie zauważa Butler, „żadne zgromadzenie ludowe nie reprezentuje całości ludu”, co wprost prowadzi do wniosku, że „żadne pojedyncze zgromadzenie nie może stać się podstawą do generalizacji na temat wszystkich zgromadzeń i że próby utożsamienia konkretnego powstania czy mobilizacji z demokracją jako taką stanowią pokusę tyleż atrakcyjną, co zgubną (…)”, gdyż sztucznie maskują one spór i konflikt, stanowiące istotę kształtowania się demokracji i „ludu” w ogóle[6]. Tym samym, chcąc uniknąć błędu generalizacji w trakcie realizacji serii zdjęć, ujawniłem poznawczy błąd tkwiący już w samym moim założeniu, ekstrapolującym źródłowe obserwacje na całe spektrum politycznych manifestacji. Nie oznaczało to jednak automatycznie, że projekt ten porzucę (choć ostatecznie znajduje się on wciąż w formie zawieszenia), lecz że zmienił się mój sposób patrzenia na fotografowane sytuacje i ludzi w nich uczestniczących. Zdjęcia te stały się dla mnie bardziej okazją do swego rodzaju sprawdzenia, co wizualnie dystynktywnego pozostaje w odwiedzanych przeze mnie manifestacjach po zdjęciu z nich bezpośredniej, językowej warstwy zmaterializowanej w formie tekstów na transparentach. Nie było chyba jednak możliwe – i nie będzie niezależnie od tego, jaką formę przyjmować będą zdjęcia z cyklu Transparent/Transparentne – całkowicie uciec od rozważań dotyczących sensowności czy w ogóle obecności jasno sprecyzowanych postulatów.
W tle książki Butler nieustannie pobrzmiewa teza broniąca nowych ruchów protestu z całego świata, takich jak Occupy, Oburzeni czy aktywiści z Parku Gezi w Stambule, niepotrafiących sformułować jednego spójnego przekazu i konkretnych, konstruktywnych postulatów. Obrona ta opiera się na przekonaniu, że właściwie najważniejsze jest samo wyjście na ulicę, pokazanie swojej cielesnej obecności i upartego istnienia pomimo prekarnych (z różnych powodów) warunków, w jakich ciało każdego protestującego musi egzystować[7]. Do tego upartego manifestowania własnego życia mimo wszystko autorka dodaje jeszcze podstawowe żądanie dostępu do przestrzeni publicznej, rozumianej zarówno jako przestrzeń fizyczna, jak i zmediatyzowana, które to żądanie rzeczywiście wprost samo spełnia się – przynajmniej tymczasowo – w momencie wyjścia na ulice.
Twierdzenia te odbijają się echem w przewrotnie prawdziwy i wynaturzony sposób w przekazach medialnych z polskich demonstracji antyrządowych, kiedy władze Warszawy, stołeczna policja, organizatorzy oraz same media prześcigają się w wyliczeniach, ilu uczestników brało udział w zgromadzeniu, tak jakby faktycznie jedynym istotnym kryterium była ilość zebranych na ulicach ciał, a nie treści, jakie ciała te manifestują. W takim kontekście moje najnowsze działania performatywne mogą być odczytane jako rodzaj drwiny z tego fetyszyzmu ilości. W pewnym sensie istotnie są one szyderstwem z takiego podejścia, próbą przewrotnego sprowadzenia wszystkich uczestników danego zgromadzenia do „nagich” ciał, poprzez zanegowanie siły i treści ich atrybutów, jakimi są transparenty.
Taka interpretacja zazębia się w pewnym stopniu z moją intencją. Jednak kolejny fragment tej układanki leży gdzie indziej, w najbardziej subiektywnej i osobistej z możliwych przyczyn, ale też najbardziej dla tego kontekstu zwyczajnej, tj. w moich prywatnych poglądach politycznych i dylematach związanych z bieżącą sytuacją w Polsce. Ujmując rzecz skrótowo, jestem przeciwnikiem niemal wszystkich poczynań aktualnego rządu Rzeczypospolitej Polskiej, z wyjątkiem polityki socjalnej, której podstaw nie neguję. Powinienem więc teoretycznie wspierać wszelkie inicjatywy oprotestowujące poczynania władz, jednak nie mogę tego zrobić z prostego powodu – mam silne przekonanie, że ruchy takie jak Komitet Obrony Demokracji skupiają się na powrocie do istniejących uprzednio warunków, przemycając gdzieniegdzie to liberalne ekonomicznie, to konserwatywne światopoglądowo treści, z którymi fundamentalnie się nie zgadzam. Moje dość absurdalne, jak się na początku wydaje, działanie z pustym transparentem pozwala mi potencjalnie brać udział w demonstracjach, jednocześnie manifestując swoją odrębność od nich.
Zostawiając na boku tę eksplikację prywatnych poglądów i przechodząc do właściwej kwestii, światopoglądowe zdystansowanie wobec wyżej wymienionych demonstracji uznałbym – za Butler – za w zasadzie symptomatyczne dla demokracji jako takiej i kształtowania się „ludu”. Stąd, mogę pokusić się o stwierdzenie, że jest to częste, jeżeli nie powszechne zjawisko, z tym że na różne sposoby racjonalizowane, zaprzeczane czy internalizowane. Jako artyście zajmującemu się kwestiami wizualności i widzialności dość oczywisty wydał mi się pomysł, aby ten właśnie stan spróbować pokazać poprzez swoje działanie, jednocześnie wystawiając zarówno siebie, jak i odwiedzane zgromadzenia na wspomnianą wcześniej próbę.
Heterogeniczność, wewnętrzną różnorodność i sprzeczności podkreślają również bliscy Butler w tym konkretnym polu teoretycy, tacy jak Jacques Rancière czy Ernesto Laclau. Drugi z nich, analizując mechanizmy i logikę ruchów populistycznych, wprowadza kategorię „pustego znaczącego” jako elementu, który może te sprzeczności i heterogeniczność partykularnych jednostkowych czy grupowych żądań zjednoczyć w żądanie „ludowe”[8]. Retrospektywnie widzę wyraźną analogię łączącą tę teorię z wyjściową myślą, która towarzyszyła mi 11 listopada 2016 roku na ulicach Warszawy. Wtedy zrealizowałem wspomniane działanie performatywne, w ramach którego niosąc pusty, biały transparent wziąłem udział w trzech głównych manifestacjach z okazji święta niepodległości. Choć myśl ta nie zrodziła się pod wpływem teorii Laclau, okazało się, że ma z nią wiele wspólnego: moim wyjściowym celem było znalezienie takiego elementu, z którym mógłbym pojawić się na wszystkich demonstracjach tego dnia, aby je w symboliczny sposób ze sobą połączyć. Doszedłem do wniosku, że jedynym sztandarem, pod którym wszyscy mogliby stanąć razem, jest sztandar pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia.
Nie będę tu podejmował próby przeanalizowania w duchu Laclau dyskursu i logiki każdego z trzech ruchów stojących za odwiedzonymi przeze mnie zgromadzeniami, gdyż nie to jest przedmiotem tego tekstu. Nie czuję tutaj konieczności określania, na ile każdy z nich można nazwać populistycznym w rozumieniu argentyńskiego badacza i co w każdym z nich stanowi owo „puste znaczące”. Zależy mi w tym momencie na zarysowaniu paraleli, którą zauważyłem pomiędzy moim działaniem a tą kategorią, zarówno z uwagi na logikę jej funkcjonowania, jak i samą denotatywną treść składowych tego pojęcia.
Drugi z tych aspektów pozwolę sobie pominąć, gdyż transparent jako taki, pełniący funkcję elementu „znaczącego”, oraz jego pustość, czyli w moim przypadku dosłowne pozbawienie treści, są tutaj aż nazbyt jasne. Chciałbym się zatem skupić na logice działania. Laclau podkreśla na każdym kroku wielość i różnorodność żądań kierowanych wobec każdej władzy, jednak zauważa, że mogą być one strukturyzowane w dwojaki sposób: zgodnie z logiką różnicy (żądania demokratyczne) oraz logiką ekwiwalencji (żądanie ludowe). Kategorie te są płynne i w przypadku żądań demokratycznych można doprowadzić do tego, żeby jedna z różnic (żądań) „nie tracąc swojej partykularności, przyjęła rolę reprezentanta niemożliwej do ogarnięcia całości. W ten sposób zostaje ona rozczłonkowana na swoją wciąż obecną treść jednostkową i funkcję nośnika znaku całości. Ta operacja przechwytywania przez partykularność funkcji reprezentowania całości została przeze mnie nazwana hegemonią. Biorąc pod uwagę, że ucieleśniona całość, czy też uniwersalność, tak jak ją postrzegam, jest obiektem niemożliwym, hegemoniczna tożsamość umiejscawia się w porządku pustego znaczącego”[9].
Pustka nie jest więc tutaj w żadnym wypadku rodzajem tabula rasa czy po prostu brakiem, lecz jednocześnie warunkiem i reprezentacją niedającej się objąć całości (jako nieredukowalnej wielości). Jeśli zatem heterogeniczności nie da się zredukować do żadnej głębiej umiejscowionej homogeniczności, to pustka nie jest nieobecnością czegoś, a przeciwnie, jest obecna jako to, co nieobecne. Pełnia ukazuje się tutaj przez swój własny brak[10]. Tym samym, idąc na konkretnej demonstracji czy też nawet stojąc samemu z pustym transparentem w publicznym miejscu, nie ucieleśniam braku żądań, ale wręcz przeciwnie: staję się każdym żądaniem, oddając dodatkowo swoją autonomię, gdyż celowo pozbawiam się partykularnej treści, zostawiając jedynie „funkcję nośnika znaku całości”[11].
Kategorię całości odzwierciedla na swój sposób również okrąg, jaki moje działania zatoczyły pomiędzy projektem Transparent/Transparentne a najnowszymi, nienazwanymi działaniami protestacyjnymi, które przed chwilą opisałem. Jednak pomiędzy tymi dwoma elementami układu znajdował się również trzeci, który w dużej mierze ukształtował tę relację. O ile, jak przedstawiłem wyżej, w performatywnych akcjach z wykorzystaniem pustego transparentu można doszukać się analogii z logiką ekwiwalencji i pustymi znaczącymi Ernesto Laclau, o tyle – stwierdzając znów retroaktywnie – Żywy nośnik protestacyjny powinien być odniesieniem do logiki różnicy. Działanie to, zrealizowane w 2015 roku w Lublinie podczas akcji „Sztuka na giełdzie”, zakładało podkreślenie antagonizmu (czyli skrajnej różnicy), zgodnie z zaproponowanym przez organizatorów wydarzenia hasłem przewodnim: wojna polsko-polska.
Po doświadczeniach z cyklem fotograficznym Transparent/Transparentne, w którym autorytarnie i post factum odbierałem ludziom możliwość wyrażenia stanowiska, postanowiłem odwrócić sytuację i wciągnąć odwiedzających położoną nieopodal Lublina giełdę towarową w spolaryzowaną dyskusję przy użyciu mnie jako medium komunikacji. Zamiast samemu wymazywać cudze postulaty, zachęcałem obecne tam osoby do zapisania swoich haseł na niesionej przeze mnie nad głową, niczym transparent, białej tablicy. Istotne było również początkowe założenie – aby zapisać swoje hasło, należało wymazać poprzednie, co można odczytać jako mieszczące się w logice działania mechanizmu różnicowania, ale także i wartościowania poszczególnych haseł. Postanowiłem wyjść od stwierdzenia, które da pełną dowolność odniesienia: „Polek i Polaków nic nie obchodzi”. Każdy wyraz protestu, postulat czy żądanie same w sobie będą negacją tego hasła, tym samym pozwalając na jego wymazanie. W efekcie, zapisywane po kolei hasła, jedno zamiast drugiego, nie tworzyłyby horyzontalnego łańcucha ekwiwalencji, którego poszczególne części równają się ze sobą, lecz wzajemnie znosiły. Tak przynajmniej było to pomyślane.
Rzeczywistość często weryfikuje jednak powzięte wcześniej założenia. Głównym tematem mojego działania (dokumentowanego zarówno fotograficznie, jak i na wideo) stała się szybko kwestia uchodźców i imigrantów. Siła „pustego znaczącego”, jakim okazała się być antyimigrancka retoryka, wyszła na jaw z całą mocą. Szczerze powiedziawszy, pisząc niniejszy tekst, zacząłem zastanawiać się, czy to aby nie ta narracja – a nie kwestie socjalne – w tak znaczący sposób przyczyniła się do wyborczego sukcesu Prawa i Sprawiedliwości. Zostawmy jednak tę dygresję i powróćmy do sedna. Dlaczego stawiam tezę, że problem imigrantów/uchodźców, który nieintencjonalnie zdominował moje działanie z Lublina, można rozpatrywać w kategoriach „pustego znaczącego”? Otóż przywołując słowa poszczególnych osób zabierających głos w moim happeningu, słyszę cały szereg ekwiwalentnych żądań: bezpieczeństwa ekonomicznego i socjalnego („Rząd dba o Ukraińców (…), a o nas nie dba niestety”), bezpieczeństwa cielesnego i integralności tożsamościowej („Islamiści wyrżną Polaków (…) Nie będzie Polski”), zmęczenie dotychczasową polityką i nagromadzenie niespełnionych roszczeń („I tak wszyscy robią to, co będą chcieli; dojdą do władzy i to samo zrobią (…) I ta Kopacz, i ta Szydło (…)”[12]) czy aż nazbyt prostolinijną, trudną do zanalizowania przy tak powierzchownym kontakcie, zwykłą nienawiść do odmienności. Ukraińcy, żydzi, muzułmanie, wszyscy i wszystkie umieszczeni po jednej stronie pod etykietą imigranta/uchodźcy, stającego się pustym znaczącym, które kanalizuje rozbieżne „ludowe” (w rozumieniu Laclau) postulaty i roszczenia.
Ostatnia składowa łańcucha, który w skrócie zarysowałem – prostolinijna nienawiść do odmienności – jest także jedną z ważniejszych kwestii spornych w odbiorze mojego działania. Nazwałem w ten sposób słowa mężczyzny chcącego napisać – lub jedynie prowokującego, w oczekiwaniu na reakcję – „Polska przyjmie imigrantów”, a niżej umieścić podpis „Auschwitz”. Dodał on potem: „Przecież te piece, to wszystko działa. Auschwitz otworzyć i tam, kurde, zutylizować”[13]. Przedmiotem dyskusji za każdym razem, kiedy mam okazję pokazywać film dokumentujący to działanie, staje się to, czy nie powinienem był zgodzić się, żeby taki napis faktycznie powstał na mojej tablicy. To, że się tak nie stało (a nie można przecież wykluczać, że i tak nie miałoby to miejsca, nawet gdybym do tego zachęcał), nie było wynikiem z góry założonych granic tego, co dozwolone. Zdanie to i tak zostało wypowiedziane publicznie wobec mnie i przebywających dookoła osób oraz stanowi integralną część dokumentacji filmowej. Sprawia to, moim zdaniem, że zarzut ewentualnej cenzury jest bezprzedmiotowy i nie odnosi się do zaistniałej sytuacji.
Bardziej przemawiać może do mnie argumentacja, którą Ernesto Laclau przedstawił w uwagach końcowych do swojej książki Umysł populistyczny: „Jedną z podstawowych form słabości naszych czasów jest zastępowanie analiz etycznymi potępieniami. Niektóre tematy, jak faszyzm czy holokaust, są na ten typ praktyki szczególnie podatne. Oczywiście, należy potępiać holokaust. Problem zaczyna się jednak, gdy pewne zjawiska postrzegamy jako aberracje pozbawione dających się uchwycić przyczyn”[14]. Przedstawiłem powyższy cytat, gdyż moje zachowanie w tamtym miejscu i czasie rozpatruję jako decyzję natury etycznej właśnie, a więc coś, co w tym kontekście argentyński filozof krytykuje. Poczucie odpowiedzialności za to, co miałoby się znaleźć na noszonej przeze mnie tablicy, nie tyle prawnej, co etycznej odpowiedzialności za rozpowszechnianie takiej treści, wzmocnione doświadczeniem zgody bądź obojętności spotykanych przeze mnie osób na hasło „Nie chcę imigrantów” – były przyczyną takiego, a nie innego biegu wydarzeń. Towarzyszyło temu głębokie przeświadczenie o tym, że jako artysta, tak jak i każdy człowiek, muszę wiedzieć, gdzie powinno kończyć się moralne przyzwolenie na reprodukowanie tak drastycznych, bo już nie tylko obraźliwych, treści. Nawet jeżeli decyzja ta miałaby umniejszać potencjalną wartość artystyczną czy symboliczną pracy, która w tamtym momencie powstawała. Nie wolno bowiem zapomnieć o tym, że czym innym jest oglądanie dokumentacji wideo w gronie znajomych artystów lub na wystawie skierowanej do dość wąskiego środowiska, a czym innym reprodukcja nazistowskich w swojej istocie treści w obecności ludzi, którzy nie zdają sobie być może sprawy z charakteru i logiki happeningu, w który zostali mimowolnie włączeni. Na szczęście, wkrótce po opisanych wyżej wydarzeniach udało mi się znaleźć osobę, która postanowiła przynajmniej zmazać poprzedni napis, przywracając mój transparent do punktu wyjścia, czyli pustki pełnej potencjalnych znaczeń.
Wykorzystując „punkt wyjścia”, powrócę tu do figury okręgu, obejmującego zarówno jedną pracę, jak i ich cykl, by poczynić końcową uwagę. Jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało, nie uznaję tego okręgu za zamknięty, stanowiący jedną spójną całość, a raczej jako otwarty na możliwość kolejnych, nowych działań, realizowanych przeze mnie bądź przez innych – nie ma to żadnego znaczenia. Wszak sam także nie jestem odkrywcą powiązań sztuki i obywatelskich protestów. Tak jak – również paradoksalnie – Rancière pisze o „anarchicznym” składniku demokracji, koniecznym do jej funkcjonowania, czyli uprawnieniu do rządzenia polegającym na braku faktycznych uprawnień, tak ów okrąg będzie się domykał z każdym nowym działaniem, ale nie będzie mógł domknąć się do końca, gdyż wtedy sam się zniesie[15]. I Laclau, i Rancière są tutaj zgodni – fiksacja, zastygnięcie, homogenizacja czy, jak zaproponowałem przed chwilą, domknięcie okręgu stanowić będą koniec polityki per se. Jedynym, co nam pozostaje, jest więc protestować dalej i żądać czegoś więcej, lub inaczej.
[1] J. Butler, Zapiski o performatywnej teorii zgromadzeń, Warszawa 2016, s. 137.
[2] Tamże, s. 147.
[3] Obok ronda de Gaulle’a odbywała się lewicowa pikieta, odgrodzona od marszu policyjnymi zaporami i to na niej skupiała się werbalna i niewerbalna agresja uczestników nacjonalistycznego marszu.
[4] Tamże, s. 145.
[5] G. Le Bon, Psychologia tłumu, Kęty 2004.
[6] J. Butler, dz. cyt., s. 136-137.
[7] Tamże, s. 54.
[8] E. Laclau, Rozum populistyczny, Wrocław 2005, s. 65-66.
[9] Tamże, s. 65-66.
[10] Tamże, s. 191.
[11] Tamże, s. 66.
[12] T. Szabelski, Żywy nośnik protestacyjny, 2015, https://vimeo.com/153940870 [dostęp: 18.06.2017].
[13] Tamże.
[14] E. Laclau, , dz. cyt., s. 211.
[15] J. Rancière, Nienawiść do demokracji, Warszawa 2008, s. 59-60.
Praktyki postartystyczne
Z tej samej kategorii: