Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem:
Jest czas rodzenia i czas umierania,
czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,
czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania,
czas płaczu i czas śmiechu,
czas zawodzenia i czas pląsów,
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,
czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich,
czas szukania i czas tracenia,
czas zachowania i czas wyrzucania,
czas rozdzierania i czas zszywania,
czas milczenia i czas mówienia,
czas miłowania i czas nienawiści,
czas wojny i czas pokoju.
Księga Koheleta
W ogródku prababki z Gałązków Dąbkowej, między krzakami porzeczek a kurnikiem stała studnia, przez którą można było zobaczyć przeszłość. Albo przyszłość. Oczywiście nie zawsze, tylko w chwilach pomyślnej koniunkcji gwiazd, kiedy na przykład Merkury, Wenus i Jowisz ustawiały się w jednej linii albo kiedy po prześcieradle nieba leciały w sierpniu wióry Perseidów. Sprzyjającym czasem były zrównania dnia z nocą i przesilenia, ale pewnej recepty nie było. Pozostawały próby i błędy, i nadzieja, że się uda.
Studnię czasu odkryła przypadkiem prababka, kiedy poszła zaczerpnąć wody i zamiast czarnej połyskliwej jak lakierowana skóra wody zobaczyła, że studnia wcale się nie kończy, że sięga daleko w głąb ziemi. Prababka nie czytywała nigdy opowiastek o wpadających do króliczych nor dziewczętach, w końcu młodość dawno miała już za sobą, ale tak samo musiała czuć się Alicja Liddell. Prababka z wiadrem w ręku spadła w wilgotną czeluść i zobaczyła siebie samą sprzed kilku lat, uciekającą z workiem kaszy przed hitlerowcami w zielonych mundurach. Krzyczeli za nią „Halt!” i „Hande hoch” i strzelali w powietrze. A potem był słup dymu na horyzoncie i piaszczysta droga, na której kazali jej uklęknąć, a ona zamknęła już oczy i czekała na wystrzał z lufy, i czuła zimny metal przy swojej skroni, i w końcu Niemiec uderzył ją w tę skroń i zostawił na piasku. Leżała tak wtedy bez pamięci i czucia, niewidzącymi oczyma wpatrując się w niebo, po którym latały bombowce. Leżała tak długo, jakieś dwa tysiące lat chyba, aż w końcu zobaczyła samolot z brytyjską flagą, z którego wypadały papierosy i cukierki. I zdawało jej się, że leży na dnie tej studni i patrzy w okrągły otwór nieba, i nagle jakaś siła wypchnęła ją na powierzchnię i znowu stała z wiadrem przy cembrowinie. Prababka popatrzyła w niebo, przeżegnała się, na wszelki wypadek popluła i obiecała sobie, że studnię każe zasypać i wykopać nową. Ta nowa stanęła dalej od domu, między krzakami bzu i łubinu, ale dzieci narzekały, że za daleko chodzić i że woda niedobra, i wciąż czerpały z tej starej, której w końcu prababka zasypać nie kazała. Nie miało to jednak znaczenia, bo czas zaczął wybijać na powierzchnię wody także w tej nowej, rzadziej wprawdzie, ale nie mniej skutecznie. Prababka bała się najbardziej, że odkryją to dzieci. Dlatego po wodę chodziła sama albo najmłodszego Stefka wysyłała, który na uroki od dziecka był uodporniony, bo go Cyganka we własnym mleku wykąpała, gdy jeszcze był niemowlęciem. Ale upilnować się nie dało i niedługo potem babka Cecylia wywróżyła sobie przyszłość. O tym, co zobaczyła w studni, nikomu nie powiedziała, ale długo potem płakała i powiedziała siostrom, że pochowa męża i pogrzebie własny dom, i wszystko ziściło się co do joty, bo przecież szukali potem domu z moją matką, aż w końcu mój ojciec zatrzymał się i powiedział, że to piękne miejsce. Ale to była inna historia.
Ciekawsze obrazki pokazywała czasami stara studnia. Kiedyś zajrzały do niej razem Zośka z Alinką, aż im rumieńce na twarz buchnęły, krew mało z policzków nie trysnęła, bo zobaczyły najpierw Alinę z łydkami na ramionach spoconego chłopca o nieznanej twarzy i puszystych jasnych włosach, a potem, choć to niemal niemożliwe, rumieniec przybrał jeszcze na sile, bo w studni ukazała się Zośka z szeroko rozwiedzionymi udami, między którymi zapamiętale pracowały język i usta Jaśka, który z Zośką już kilka razy na zabawie tańczył. Alina parsknęła śmiechem, bo nie wiedziała, czy przeszłość to czy przyszłość, ale szybko śmiać się przestała. Bo ich oczom pokazała się własna matka, z długim jasnym warkoczem, w rozchełstanej koszuli, siedząca na stole i obejmująca nogami młodego i wyprostowanego ojca. Po udzie matki ciekła strużka krwi, która wsiąkała w deski podłogi, znacząc maleńki ścieg na nieheblowanym drewnie. Siostry złapały się za ręce i odskoczyły od studni, zdyszane, zawstydzone i podniecone. Potem wiele razy zaglądały w czarną toń z nadzieją, że widowisko się powtórzy, ale już im się nie udało. Mimo że próbowały w najrozmaitsze pory dnia i roku, w pełnie księżyca i zaćmienia słońca. Widziały inne obrazy, ale podobnych jak wtedy już nie.
Widziały przeszłość. Świszczące koło uszu kule, nienawistne krzyki Niemców, rannych na noszach w polowym szpitalu, których opatrywały kobiety ze wsi, płonącego w ognisku człowieka. Widziały, jak bomby wyrywają jabłonki z ich sadu i jak walą się w gruzy piękne kamienice, pewnie w Warszawie. Jak ludzie wśród rumowisk i ciągle gorących cegieł wyciągają z gruzu ikonę Matki Boskiej i blaszane miednice, zawodząc z rozpaczy. Widziały kobiety zabite na polu kartofli przez pociski z niskostrzelnych samolotów.
Widziały swoją praprababkę, która nosiła furkoczące spódnice i tańczyła na wiejskich zabawach, a potem, wyglądając przez okno na puchową pierzynę śniegu, wyszywała wyprawkę dla dziecka, gładząc się po okrągłym jak piłka brzuchu.
Widziały swoją matkę w płaszczyku i pantofelkach, pozującą fotografowi do zdjęcia, razem z ciotką Sławką, trzymającą w rękach czarną torebkę na długim pasku.
Widziały, jak w wodzie kręci się cały rok: siew, kiełkowanie, rozkwitanie, dojrzewanie, żniwa, zbieranie jabłek z sadów, robienie zapasów i zamieranie. Widziały, jak matka, leżąc na prześcieradłach, krzyczy z bólu, a spomiędzy jej nóg wydobywa się drugi, cieńszy krzyk, zawijany potem w pieluszki.
Widziały też przyszłość. Widziały czołgi jadące na południe, widziały żołnierzy w śmiesznych czapkach na śniegu przed wielkim kinowym afiszem, widziały biało-czerwone flagi i orła w koronie, widziały, jak dom niszczeje i upada pod ciężarem przygniatającego go mchu, widziały, jak umierają sąsiadki i jak odziane w czerń płaczki lamentują i upiornie zawodzą pod krzakami bzu. Widziały wszystkie swoje śluby i pogrzeby rodziców, pochowanych potem pod szumiącą topolą. A Władzia wywróżyła sobie miłość. Widziała swojego narzeczonego stojącego w drzwiach przedziału drugiej klasy z czerwonym jabłkiem w ręku i widziała, jak z tego pociągu wysiadają już razem. A potem tańczą na wiejskim weselu, jakie im urządzono w remizie straży pożarnej.
Ale były też inne rzeczy. Były nieznane krajobrazy, w których rosły tylko świerki, a jeziora były lodowate i przedziwnie czyste. Po jeziorach wiosłował w małej łódce stary człowiek, zaropiałymi oczami wypatrujący czegoś w przejrzystej toni. Oświetlony był jakimś nieznanym światłem, które przesączało się przez siwe chmury i mąciło powietrze jak torebka z herbatą w szklance wody. Widziały skaliste wybrzeża i szmaragdowe morze, z którego wyławiano kilogramy czarnych małży. Ale było też morze w kolorze lazuru, gdzie na tle akwamarynowego nieba rosły kolonie słoneczników. Były też obce krainy, w których zamiast kościołów stały dziwaczne budowle z kopulastymi dachami i strzelającymi w niebo wieżyczkami, gdzie słońce miało barwę i gęstość miodu i gdzie kwitły nieznane im różowe kwiaty o skórzastych liściach i ostrych kolcach. Były galopujące przez wrzosowiska jednorogie konie i wielkie wodne węże w otoczonych górami stawach. I tłumaczyły sobie, że studnie to oczy czasu, otwory przewiercone na drugą stronę kuli ziemskiej, które pozwalają zobaczyć, co jest na końcu świata. Wierzyły, że takim tunelem można dotrzeć do innego czasu, ale żadna nie odważyła się wskoczyć w głąb. Raz wrzuciły tam kamień; nie słychać było stuknięcia o dno. Raz, po wielu kłótniach i krzykach, wrzuciły w koszyku do studni żywego królika. Wpadł jak tamten kamień w wodę.
Przerażone więcej nie próbowały. I przestały zachwycać się niezwykłością studni. Zaczęły się bać i po wodę coraz częściej wysyłały niewrażliwego na nic Stefka.
Prababka Helena obawiała się najbardziej, że do studni zajrzy pradziadek Stefan. Strzegła zawsze, by po wodę nie chodził. Była przekonana, że on ujrzy w czarnej toni tylko swoją śmierć, której już raz się wyrwał. Albo zobaczy śmierć swoich towarzyszy, którzy pomarli z głodu, chłodu i chorób, bo nie udało im się uciec z jadących na wschód pociągów. Ale pradziadek znał tajemnicę studni. Nigdy o tym prababce nie powiedział.
Jemu zawsze ukazywał się ten sam czas. Najpierw widział zestrzelony samolot i pełgające po niebie płonące światełko. Potem siebie, sadzącego drzewko. A potem prababkę Helenę, która podchodzi do niego. Staje obok. Patrzy mu w oczy. I milczy. I jest taka piękna, jak w dzień, kiedy zobaczył ją w kościele na mszy pierwszy raz i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. I wiedział już, że to ona urodzi mu dzieci i że to z nią zostanie później pochowany. I tylko to, za każdym razem.
Ale nawet gdyby zobaczył swoją śmierć, to by się nie przestraszył, bo już dawno wiedział, kiedy przyjdzie i jak będzie wyglądać. Pokazała mu się pewnej mroźnej nocy, kiedy leżał bez ducha w opuszczonym szałasie, a głód skręcał mu trzewia tak, że miał chęć obciąć sobie palec i go zjeść. Wyglądała tak, jak się spodziewał. Miała postać motyla o błękitnych skrzydłach, który usiadł mu na kolanie. I była tak piękna i krucha, że to ona mogła bać się jego.
Kiedy pradziadek Stefan Dąbek rozpoczął swoją przemianę w drewnianego świerszcza, studnie dawno już przestały pokazywać różne czasy. Potem je zresztą zasypano. Tylko babka Cecylia twierdziła, że to dlatego, że ludzie zapomnieli do nich zaglądać. Tak więc świat, który siedział sobie po drugiej stronie, znudził się w końcu, wstał i poszedł sobie w inne miejsce.
Prozy i inne formy
Z tej samej kategorii: