A zatem dobranoc, drogi czytelniku.
Wracaj do domu, zamknij dobrze swoją klatkę,
śpij mocno i miej dobre sny.
Aż do jutra.
rycina Grandville’a Niedźwiedź jest dobrym ojcem
[J. Berger, O patrzeniu]
W słowie „patrzenie” lubię jego rewers, pomyłkę, zwichnięcie, które przy szybkim, nierozważnym wymawianiu przemieniają je w „paczenie”. Wypatrzony zwierz i zwierz wypaczony. Stary niedźwiedź mocno śpi, jak się zbudzi, będzie zły, a małe słodkie dzieci rozbiegną się i tak po kątach przedszkola, chichocząc. Chichoty, ale już historii, zostaną dorosłym, czytającym Tańczące niedźwiedzie. Reportaże z transformacji Witolda Szabłowskiego, które rozpoczynają się od wypatrzonego/wypaczonego niedźwiedzia na okładce – w bagażniku jakiegoś starego samochodu.
Książka z 2014 roku, wydana w ćwierćwiecze od pierwszych transformacyjnych zmian w Europie Wschodniej, ta, która zdążyła jeszcze pomieścić historię najnowszą – z ostatniej rewolucji na Ukrainie, wydaje się dość symptomatyczna. Przede wszystkim uświadamia lub przypomina, że wyzyskiwanie wolności politycznej jest zawsze ambiwalentne, działające dialektycznie: zarazem orzeźwiające, jak i zachłystujące, otwierające i zamykające, euforyczne i tragiczne. Na początku procesu transformacji trudno na bieżąco pochwycić wady i braki tworzącego się innego systemu polityczno-gospodarczego; wtedy można chłonąć to dawno niewidziane, nieodczuwane. Refleksja jednak z czasem przychodzi i ma gorzki smak. Niczym gorzki los bułgarskich niedźwiedzi, którym brutalnie w nos wetknięto holkę (autor porównuje to do wbicia gwoździa w męskiego penisa) czyli kółko, dzięki któremu stały się zależne od człowieka (niedźwiednika) i długo bawiły Europejczyków zza żelaznej kurtyny. Bo kto tu sobie może w końcu dywagować o wolności: wielki puchaty czy mały niezarośnięty?
Czytelniczka/czytelnik Szabłowskiego zna jego reporterską dykcję i kierunek wypraw; Tańczące niedźwiedzie nadal są wagabundzkie i mocno etycznie zorientowane (choćby przeciw rasizmowi, przeciw ksenofobii). Reportażysta ten zazwyczaj zajmuje się znanymi, oczywistymi czy też stereotypowymi fenomenami i problemami (przenicowując je). Zdarza mu się jednak wychylać, wyjść od pewnego elementu-emblematu, czego przykładem może być turecka historia butów bajbajbuszów (od angielskiego „bye, bye, Bush”) z Zabójcy z miasta moreli, których użyto do prawie celnego, kontestacyjnego rzutu w G.W. Busha w Iraku i które, wplątane w historię i politykę globalną, zrobiły wielką (butną) karierę. Kim jest jednak teraz Szabłowski Witold, współpracownik „Gazety Wyborczej”, miłośnik Turcji, podglądacz niedźwiedzi i niedźwiedników, gdy przemierza sobie świat w poszukiwaniu różnych uwikłań i przejawów zmian transformacyjnych? Jest autostopowiczem przekornym. Jest współprzemytnikiem samochodów. Jest uczestnikiem wycieczki śladami zbrodniarza. Jest tym, co odwiedza wioskę Hobbitów. I tym, kto ostatecznie – według prawideł kompozycyjnych książki – trafia do pewnej enklawy o nazwie Exarchia. Jest też, rzecz jasna, człowiekiem, który postanowił opisać – na zasadzie lustrzanego odbicia i wynikających z tego relacji – historię życia niedźwiedzi, które nauczono, czyli przymuszono tańczyć.
My, osoby czytające ów reportaż, zostałyśmy wyposażone w najpotrzebniejsze sprzęty do tej wyprawy po krajach, w których wolnością można się chełpić od niedawna bądź w których o wolność trzeba jeszcze walczyć (przypadek Kuby): otrzymujemy mapy z zaznaczonymi ważnymi miejscami, słowniczek pojęć (po bułgarsku i po polsku), krótkie notki informacyjne. Zanim rozpocznie się opowieść, świat przynależny do tych historii mamy już w pełni opanowany. Teraz muszą tylko sączyć się słowa, obrazy, parę westchnień, emocje, dużo emocji i paradoksy. Opowiadany będzie fenomen na wielką skalę, i to w czasie szczególnym, bo u jego schyłku: jak to przyporządkowywano sobie kuzynów, by czerpać korzyści finansowe dla siebie. Jak z tych kuzynów się śmiano i cieszono, jak im podawano cukierki i alkohol, jak sobie z nimi do zdjęć pozowano, by ulepszyć swoje wakacje na rozgrzanej plaży Złotych Piasków. Oczywiście, z kuzynami niedźwiedziami.
Refleksje, skupione w całość pod hasłem tytułowych tańczących niedźwiedzi, rozdzielone są na dwie części. Oto najpierw dowiedzieć się można szczegółów bułgarskiej (ale nie tylko) historii niedźwiedników, co posiadali przy swoich domach w celach zarobkowo-rozrywkowych najprawdziwsze, żyjące wielkie niedźwiedzie. Następnie, w drugiej części, prezentowane są historie z różnych krajów postkomunistycznych/postradzieckich, w których wolność, a wraz z nią – kapitalizm obtańcowują obywateli na wiele sposobów. I nie bez znaczenia jest fakt podziałki między tymi częściami ponoć bliźniaczo podobnymi, widzianymi oczami człowieka-antropocentryka: tam właśnie, na tej umownie wyznaczonej granicy, przejrzeć można na oczy. Otóż w miejscu centralnym przydarzyły się bowiem wspólne zdjęcia niedźwiedzi i niedźwiedników i – co ważne – ujawnił się ponownie proces pojmania spojrzeniem, widzenia z perspektywy człowieka. Innym zwierzętom (nie-ludzkim) można bowiem zagarnąć ich egzystencję, można je więzić w języku i wyobraźni, można je – tak łatwo i bezpiecznie – pochwycić w widzeniu.
Używanie niedźwiedzi dla swoich celów ma, jak się można dowiedzieć, dłuższą historię, która nie ominęła również Polski. Kiedy się zaczęło to wszystko, jak przebiegało, jak się różniło między krajami/terytoriami? I dlaczego to Cyganie właśnie stawali się niedźwiednikami? Niewątpliwie pod tym względem Tańczące… są ciekawą pozycją etnologiczną czy kulturoznawczą, jako że przedstawiają pewien – dziwaczny, oczywiście – fenomen kulturowy tej części świata. W jednej z opowieści pojawia się takie oto wyznanie:
Tak to przez lata w Bułgarii działało: rodzice pokazywali dzieciom tańczące niedźwiedzie jako coś najbardziej normalnego na świecie. Raz na jakiś czas przyjeżdża Cygan, ma niedźwiedzia, więc idziemy popatrzeć. Co w tym złego?
Używanie zwierząt, nawet metaforyczne, nie jest neutralne etycznie; powyższy ironiczny fragment podważa mit bezproblemowego zniewolenia zwierząt innych od nas, zwłaszcza dla ludzkich korzyści. I by zakończyć tę tyradę, pozwolę sobie zajrzeć do opasłych tomów słowników symboli w poszukiwaniu dodatkowych znaczeń niedźwiedzia w kulturze, ukształtowanych przez wieki, które rzucą dodatkowe światło na symboliczny sens czy wymysł ujarzmiania tych niemałych istot. U Cirlota niedźwiedź to
[W] alchemii odpowiednik nigredo materii pierwszej, stąd ma związek z wszelką początkowością, ze sferą instynktowną. Dlatego uważano go za symbol groźnej strony nieświadomego lub za atrybut człowieka okrutnego i prymitywnego,
zaś u Kopalińskiego –
najsilniejszy i najgroźniejszy zwierz Północy, którego nazwa jest eufemizmem, wyrazem obawy przed „wywołaniem” zwierzęcia przez wymówienie jego imienia; skutkiem tabu obyczajowego, podobnie jak nm. Baer dosł. ‘brązowy’ i litewskie lokys ‘oblizujący’; wyraz ten jeszcze u Reja brzmi miedźwiedź, tj. miodojad […]; wg rozpowszechnionego od starożytności (Pliniusz St. Historia naturalna, 8, 44) do XVIII w. mniemania, niedźwiedzie rodzą się jako biała, bezkształtna bryła mięsa, którą dopiero matka stopniowo urabia ozorem na kształt niedźwiadka.
Zatem posiadać niedźwiedzia to jakby posiadać cały świat.
Niedźwiedź jest polityczny
Niedźwiedzie bułgarskie, obdarzone imionami, zostały wciągnięte w biznes rodzinny i struktury społeczne (współuczestnicząc w wykonywaniu profesji niedźwiednika). W kontekście etycznym warto jednak zastanowić się, czy ktoś je pytał o zdanie co do tego sposobu przeżywania życia. Tańczące… każą czytającym wciąż oscylować między ekologami a Cyganami, tj. między dyskursem etycznym, ekologicznym a kulturowym. W prezentowanym w książce opisie życia niedźwiedzi brak potencjału buntu, choć być może za przejaw pewnej egzystencjalnej kontestacji można by uznać niektóre zachowania w parku (jakie? Trzeba zajrzeć do książki).
W części z opowieściami niedźwiedzie pojawiają się rzadziej, a jeśli już występują – to jako mocno zapośredniczone. Mogą liczyć jedynie na namiastki wolności, bo oprócz tego, że jest ona ułudą (żyją w specjalnym parku dla niedźwiedzi), to jeszcze ułudą boleśnie ograniczoną (park ogrodzony drutem kolczastym pod napięciem). Pisarz jest tymczasem wszechobecny (choć najczęściej usuwa się w cień), tak jak i wszędzie są jego rozmówcy, którym pozwala mówić nawet o Romach per Cyganie (mimo własnych etycznych sprzeciwów), skoro ponoć – według interlokutorów – nikt inaczej na nich w Bułgarii nie mówi.
O relacyjności/współzależności
Jak to wspaniale być człowiekiem i móc ferować wyroki nad pozostałymi zwierzętami, twierdząc, że tę wolność stopniowo trzeba by im dawkować, bo ci inni – czyli nie nami będący – inaczej nie będą potrafili sobie z nią poradzić. Tańczące niedźwiedzie. Reportaże z transformacji to książka antropocentryczna bez wątpienia: wykorzystuje wszak niedźwiedzie do opisu rzeczywistości, metaforycznie tworząc z ich życia odbicie systemowych zmian. Tym okrutniej się dzieje, że stają się one potyczką w symbolicznej grze: między światem dawnym a postkomunistycznym, między Cyganami a lokalsami bułgarskimi, między ludźmi z miasteczka a ludźmi z parku dla niedźwiedzi, między panami a ekologami, między etyką a szwindlem. W zasadzie nic nowego – z ekokrytycznego punktu widzenia – w tej książce nie otrzymujemy ponad stały zestaw do opisu (innego) świata z antropocentrycznej perspektywy na zasadzie: użyć figury zwierzęcia, użyć jego historii i uczuć, zmetaforyzować, zinstrumentalizować i tyle. Choć to może być, rzecz jasna, o wolności i jej pokomplikowaniu „mądra baśń” (jak napisał Adam Wajrak).
W Tańczących niedźwiedziach została jednak pochwycona bardzo istotna rzecz – zapewne zarówno dzięki empatii autora, jak też współczesnym dyskursom: ekologicznemu, posthumanistycznemu, ekokrytycznemu. Chodzi o relacyjność, którą w tym kontekście dobrze opatrzyć słowem dosadniejszym – współzależność. To ta współzależność, o której – zwłaszcza w czasach hegemonii indywidualizmu – zapominać jest dość łatwo i która chyba najmocniej zwodzi w tekście. Czytelniczki/czytelnicy mogą choćby na chwilę stanąć po stronie niedźwiedników, skoro ci – właściciele swoich zwierząt – deklarują w świetle fleszów i wśród twarzy ludzkich dostojników swoją miłość do dzikich pupili, swe im oddanie, swoją troskliwość, swoje z nimi zżycie. Łatwo dostrzec, że wciągnięcie w tę ludzko-nieludzką grę opiera się na stałej zależności: za niedźwiedziami niedźwiednicy tęsknią, jeden nawet z rozpaczy umiera (bo to i brak pupila, i brak dotychczasowego sposobu życia i zarabiania). Co ciekawe, większość młodych niedźwiadków brana była z zoo (tj. od zoo kupowana). Działo się to wówczas, gdy matkę niedźwiedzicę zabijano po tym, jak ta uszkodziła człowieka, który chciał się z nią – umieszczoną w klatce, nieustannie obserwowaną, bez zaspokojenia potrzeb prywatności – „zabawić”. Dlatego ratowanie niedźwiadków z zoo mogłoby się kojarzyć z gestem pomocy, uwolnieniem; problem w tym, że z jednej niewoli wprzęga w drugą.
Szabłowski jest jednak wyczulony na istnienie różnych bytów w mieście, dostrzega chociażby zwierzęta w opuszczonych przez ludzi miejscach, najczęściej psy, podczas gdy w nowoczesnym, kapitalistycznym mieście raczej nie pojawiają się zwierzęta inne niż ludzie: czy to w przestrzeni publicznej (bo zostaną z niej usunięte), czy w narracjach (bo w tych dominuje antropocentryzm).
Współzależność zostaje również ukazana w problematycznym kontekście politycznym, gdzie dyrektywy Unii Europejskiej, procesy modernizacji i problem ksenofobii (względem społeczności romskiej) są ze sobą ściśle powiązane. Niedźwiedzie ratują w zasadzie: prawo UE oraz austriacka (a więc zewnętrzna, nie lokalna) organizacja. Okaże się przy tym, że prawdziwych beneficjentów transformacji nie ma: ani niedźwiedzie nie mogą w pełni i swobodnie żyć na nowo, ani niedźwiednicy nie odnajdą się w nowej rzeczywistości (psychicznie, finansowo). Ani także – by posłużyć się frazą Dąbrowskiej – „ludzie stamtąd”, z części drugiej omawianego reportażu, nie wiodą spokojnego, radosnego życia w systemie kapitalistycznym.
Konteksty
Zanim jednak pojawiły się w Polsce Tańczące niedźwiedzie, zaistniała książka Olgi Tokarczuk pt. Moment niedźwiedzia. Ten zaangażowany – ekologicznie, etycznie – zbiór krótkich tekstów domykał się tekstem tytułowym, który opowiadał o spotkaniu niedźwiedzia przez autorkę, będącą wówczas małą dziewczynką. Niedźwiedź ten miał stać przy kiosku,
w kolejce – jak inni ludzie, miał się stać również później zarzewiem kłótni z rodzicami (co nie uwierzyli w tę historię) i buntu (dostrzeżenie dynamiki między prawdą i fikcją, poczucie osamotnienia). Ot, niedźwiedzia przysługa w polskim dyskursie literackim, rozumiana dosłownie, nie zaś w przenośni.
Metaforyczne ujęcie transformacji postkomunistycznej, jaka odbyła się na Zachód od Odry, różni się znacznie od transformacji od Odry na Wschód. Jean Rolin w książce zatytułowanej po polsku I ktoś rzucił za nim zdechłego psa wciela się w postać włóczęgi, szukającego „feralnych” psów (feral dogs) w miejscach postindustrialnych, biednych, opuszczonych przez ludzi. Te psy, jak również psy zamieszkujące Soczi tuż przed igrzyskami zimowymi, są polityczne. Zwierzęta można zabić dla wielu korzyści, także wizualnych czy reprezentacyjnych (casus masowego uśmiercania bezdomnych zwierząt przed wielkimi imprezami sportowymi).
W 2009 roku ukazał się film dokumentalny pt. Królik po berlińsku w reżyserii Bartka Konopki (niem. Mauerhase), który opowiadał historię muru berlińskiego z perspektywy mieszkających tam królików przy pomocy figuratywnego ich ujęcia. Oto mamy więc dwa kompletnie różne zwierzęta, użyte do opisania ważnych transformacji u schyłku XX wieku: królika (notabene, z miasta niedźwiedziego, Berlina) i niedźwiedzia. Co to mówi
o wyobraźni symbolicznej i o pomyśle na część świata zwaną Europą? Że wciąż istnieją co najmniej dwie Europy; że podział Wschód-Zachód da się utrzymać. Niedźwiedź z Bułgarii – wielki, dziki, bardzo silny zwierz – ma w tym podziale doskonale opisywać wyobraźnię wschodnioeuropejską, a przy tym – pewien projekt androcentryzmu. Liczy się tu właśnie taka bardzo tradycyjnie (w tej części świata) i jednostronnie pojmowana męskość, gdzie dominacja, władza i nieokrzesanie miałyby wciąż odgrywać znaczną rolę. Czy na przykład notable Janukowycza i on sam nie żyją w podobnie patriarchalnych wyobrażeniach, gdzie okręty, konie i ruiny grają już jednak przeciwko nim? Kicz, tandeta, zaśniedziałe struktury zamknięcia i nierówności – to czas przeszły miniony. Próby podtrzymania go nie powiodą się, zostaną potępione i wyśmiane.
Królik po berlińsku nie kończy się jednak optymistycznie, bo też nie skończyła się jeszcze historia opresji tych mniejszych istot: króliki, które odzyskały wolność nowych czasów, trafiają z powrotem w stare, dobrze znane (nie im, a ludziom) struktury – wpadają w ręce myśliwych. A potem – do brzuchów jakichś berlińskich mieszkańców, co zachłystują się wolnością i zjednoczeniem społeczeństwa. Zjednoczenie dokonało się zatem, po raz kolejny w historii, również wokół zabitych zwierząt, szybko poddanych eufemizacji, by stać się zaledwie mięsem. Tymczasem w późnokapitalistycznych krajach, gdzie nowoczesne dyscyplinowanie trwa od dawna, nawet „mięso” czy życie niedźwiedzie nie będą miały szansy zaistnieć: w Bawarii w Niemczech (gdzie nie spotyka się – jak dawniej – tych zwierząt) zabito w 2006 roku Brunona dlatego, że zbliżał się do osad ludzkich.
Po Kafce, Nałkowskiej, Agambenie i Derridzie naprawdę można by już skończyć bezwzględną ludzką szarżę w świecie, który należy do wielu istot. Zwierząt nie da się przytrzasnąć w klatkach kategorii i języka, zawsze będą się wymykać. Jak niedźwiedź z okładki Tańczących…, który sam wychodzi z bagażnika samochodu i próbuje uciec od wzroku człowieka, po raz kolejny. Może więc wolność – jak opisuje Szabłowski – przychodzi tam, gdzie jej było za mało. Jednak już z nieantropocentryzmem jest gorzej. Z nim wciąż wolno nam idzie.
Witold Szabłowski, Tańczące niedźwiedzie. Reportaże z transformacji, Wydaw. Agora, Warszawa 2014. Wszystkie nieoznaczone cytaty pochodzą z recenzowanej książki.
Recenzje
Z tej samej kategorii: