Michał Kasprzak: Pozostając wciąż pod wpływem Twojej opowieści sprzed kilku miesięcy, dotyczącej europejskiego zlotu Rainbow Family na Słowacji w 2012 roku, w którym uczestniczyłaś, chciałem prosić Cię, abyś podzieliła się z nami reminiscencjami tamtego wydarzenia. Jest to bowiem festiwal dość widmowy. Na polskich stronach internetowych znalazłem raptem jeden opis pirenejskiego Rainbow sprzed paru lat (na skłotersko-ekologicznym portalu Positivenest), kilka forów, na których uczestnicy wymieniają doświadczenia i planują społecznościowy przejazd na zgromadzenie, sporadycznie przemycone fotki i hasło w Wikipedii ‘Rainbow Family’, które informuje, że mianem tym określa się nieformalny, astrukturalny, międzynarodowy ruch osób, dążących „do wprowadzenia na Ziemi pokoju i miłości”, do którego każdy może dołączyć. Zgodnie z tymi informacjami, Rodzina Tęczy co roku organizuje zgromadzenia kontynentalne, lokalne (w poszczególnych krajach), a także spotkanie ogólnoświatowe. Jednak również strony obcojęzyczne milczą raczej o miejscach kolejnych zlotów. W jaki sposób więc upowszechnia się wiadomości o przedsięwzięciach zakrojonych na tak ogromną przecież skalę?
Mariola Przyjemska: Raczej przekazuje się je drogą bezpośrednią. Nie ma wielu informacji w Internecie na ten temat przede wszystkim dlatego, żeby uniknąć mediów oraz niezdrowego zainteresowania ludzi szukających „mocniejszych wrażeń”. Uczestnicy Rainbow nie lubią być fotografowani, nagrywani, obserwowani. Przed moim pierwszym wyjazdem na festiwal przeczytałam o tym wydarzeniu tekst w prasie słowackiej, który w skrócie brzmiał: „ludzja chodja bosja, ako i v adamovom stroju, oni som takova duchova rodina”.
MK: I potwierdziło się?
MP: To, co się dzieje na Rainbow, jest trudne do opowiedzenia. Ilość zdarzeń, ich skala, spotkanie z tyloma ludźmi wśród dzikiej natury. Czasem jest ciaśniej niż w mieście. Obywatele festiwalu kreują się na różne sposoby: niektórzy chodzą nago, inni smarują się popiołem, małe dzieci bawią się tym, czego dostarcza im natura, muzycy grają, akrobaci trenują, odbywają się warsztaty z różnych dziedzin, na przykład z prania skarpetek. Wykonywane są rozmaite zajęcia, najczęściej skierowane ku dobru wspólnoty. Ludzie łączą się z naturą na różne sposoby. Pewnej nocy usłyszałam nawoływania: „Luna connection!”, a to przy ognisku stała grupa osób, które nawiązywały kontakt z księżycem, wyjąc doń jak wilki. Można tutaj praktykować wszystkie religie, chociaż samo zgromadzenie ma charakter areligijny, mimo że ustanawiany jest tak zwany święty krąg. Przekrój ludzi, którzy przyjeżdżają na Rainbow, jest ogromny: dużo starszych, hipisi, rozmaite nacje, Indianie, liczna grupa Niemców, Polaków, Słowaków i Czechów. Atmosfera jak z filmu, ale bez reżysera. Wyzwolony nagi człowiek przytula nieznajomego, mężczyźni dźwigają pień drzewa na ognisko, chłopiec przebrany za kota gra na fujarce, rozebrana dziewczyna biegnie z rozpostartą białą chustą nad głową, grupy kolorowych ludzi przemieszczają się w różnych kierunkach. W nocy tańce przy ognisku w gronie szamanów, występy czarodziejów w świetle księżyca. Wszystko to prowadzi do wyzwalania szczególnego rodzaju energii duchowej. Kiedy wszyscy przebywają razem, nie potrzebują żadnego przewodnika, więc dochodzi do odnowienia takich anarchistycznych relacji międzyludzkich, które mogą zawiązać się bez uciekania do władzy.
MK: Mogłabyś pokrótce przybliżyć, jak wyglądają te różne aspekty stylu życia na Rainbow: ubiór, jedzenie, sposoby spędzania czasu itd.? Oglądając zdjęcia z któregoś festiwalu, umieszczone w sieci przez przypadkowego uczestnika, odniosłem wrażenie, że mimo całej ekologicznej ortodoksyjności wydarzenia wiele atrybutów jednak przemyconych zostaje tutaj z kultury globalnej. Na przykład stroje, choć połowiczne, często wydawały mi się wręcz hipsterskie, nie zaś użytkowe, jakby stanowiły nadal element pewnej kreacji podmiotowej.
MP: Z kultury globalnej zawsze jest wiele przemycane, ale istnieją pewne zasady współżycia w takiej społeczności. Ważne, by teren, na którym odbywa się festiwal, pozostawić takim, jakim się go zastało. Każdy ma obowiązek dbać o czystość wokół swojego obejścia. Śmieci muszą być wyniesione poza obszar, na którym znajduje się obozowisko. Obowiązuje zakaz spożywania alkoholu, niemile widziane jest palenie papierosów, nie wolno jeść mięsa oraz używać chemii. Nie ma jednak możliwości, żeby na festiwalu, gdzie przebywa dwa tysiące osób, nie pojawiły się symptomy naszej cywilizacji, jak namioty, plecaki, ubrania, sprzęt muzyczny. Jednak wielu stara się używać jedynie naturalnych rzeczy. Niektórzy szamani noszą takie przepaski biodrowe, do których przytroczony jest mieszek, a w nim znajdziemy przynajmniej kluczyki do samochodu lub komórkę. I chociaż nie można również posługiwać się sprzętem elektronicznym, wiele kwestii da się ominąć. Oprócz wnoszenia twardych narkotyków – te są kategorycznie zabronione.
MK: Skoro jednak ta organizacja plemienna nawiązuje wyraźnie do jakiegoś typu idealnego wspólnoty pierwotnej, to chyba pewne substancje halucynogenne, które uchodziły za wspomagające owo mityczne „zespolenie” ze światem, stosowane przez szamanów, a nawet całe społeczności, są dopuszczalne?
MP: Odbywały się warsztaty z zażywania pejotlu, a także zastosowania różnych ziół. W tipi szamana działał również punkt medyczny, w którym posługiwano się jakimiś trudnymi do identyfikacji medykamentami. Marihuana także jest dozwolona. Oprócz głównego kręgu na Rainbow istnieją jeszcze kręgi mniejsze – znajomych, rodzinne, tematyczne, do których można się dosiąść i dostać coś na przykład do zapalenia lub wypicia. Zawsze dobrze też jest coś ze sobą przynieść. Powstaje wtedy taka platforma bliskiej wymiany. To bardzo pozytywne antysystemowe spotkanie się ludzi.
MK: Wyobrażenie podobnej naturystycznej społeczności aż prowokuje do pytania o relacje seksualne. Czy na zjazdach aktywne są na przykład pary uprawiające dogging albo grupy swingersów?
MP: Żadnych takich aktów nie zauważyłam, ale odbywały się na przykład warsztaty z wolnej miłości lub różnych wschodnich technik. Nikt jednak nie epatuje tymi praktykami na co dzień.
MK: Pomówmy może zatem o scenerii i strukturze obozowiska. Festiwale odbywają się na odludziach, w miejscach przypominających wręcz jakieś utopijne, przeestetyzowane krainy: góry, lasy, wody, często te trzy elementy krajobrazu skupiają się na jednym obszarze. Jak rozumiem, samochody, którymi się tam dojeżdża, pozostają gdzieś przed terenem zlotu?
MP: Tak, do miejsca trzeba dojść pieszo, czasem parę kilometrów. Przede wszystkim, musi to być dziki teren, z którego nie widać cywilizacji. Festiwal przygotowuje się na dużą ilość osób, organizatorzy i wolontariusze muszą więc wcześniej zabezpieczyć obszar, porozumieć się z lokalnymi władzami, zadbać o higienę uczestników, wybrać odpowiednie miejsce pod kompost, rozkopać ziemię pod toalety, przygotować łaźnię i zapory na strumieniu, urządzić kuchnię na dwa tysiące osób w pobliżu kręgu. Wszystko jednak przeprowadza się z jak najmniejszą ingerencją w naturę. Niektóre garnki mają ponad metr średnicy, paleniska pod nie również wykopuje się w ziemi i przedziela metalowymi prętami, i to tam będzie odbywać się zbiorowe gotowanie. A potem dziesiątki ludzi przez dwa miesiące kroją płody rolne na wspólny posiłek. Uczestniczymy w pracy jakby nad życiem. Chodzi zatem o stworzenie warunków do zbliżenia z drugim człowiekiem i przyrodą. Funkcjonuje na Rainbow takie przesłanie, że człowiek może być szczęśliwy dopiero wtedy, kiedy przynajmniej dwadzieścia razy dziennie z kimś się obejmie.
MK: Ale nie tylko o więzi interpersonalne tu chodzi, prawda? Bo ten kolektyw ekologiczny poszerza się także o inne istnienia?
MP: Podczas ostatniego festiwalu na Słowacji dzięki bębniarzom, zgromadzeniu ludności lub innym czynnikom pod obozowisko podeszły na przykład niedźwiedzie. Zaistniało wiele nowych związków. O bezpieczeństwo naszej grupy dbały cztery psy husky, które również wykrywały pewne „wykroczenia”, jakich dopuszczali się uczestnicy – na przykład przyniosły szynkę w plastikowej folii z niemieckiego supermarketu.
MK: Wspominałaś też, że kiedy docieraliście, już pieszo, na Rainbow, ukazał Wam się przedziwny widok ludzi obejmujących się z krowami, bodajże?
MP: Z bykami i krowami. To był taki teren na Słowacji, który podlegał kiedyś pod JZD, odpowiedniki polskich pegeerów w Czechosłowacji, znajdujące się obecnie w stanie niezwykłego rozpadu. Te grunty przez lata wykorzystywano do wypasu bydła. Droga, w zasadzie ścieżka prowadząca do naszego obozowiska przecinała właśnie taki obszar. Wiekowy, lokalny pasterz ze zdziwieniem obserwował tłumy przybyszów z dziwnymi sprzętami zmierzających na polanę za lasem. Tymczasem ludzie, przechodząc koło stada, pokrzykiwali, obejmowali łby krów i byków, całowali, przytulali się do nich z sympatią. A trzeba zaznaczyć, że w niedługim czasie przeszło tędy około dwóch tysięcy osób. Ostatniego dnia zauważyłam, że stado uciekło gdzieś w krzaki, a pasterz zniknął, zwabiony prawdopodobnie urokami naszej pobliskiej naturalistycznej łaźni, w której kąpały się dziewczęta, kobiety i dzieci.
MK: Proponuję, abyśmy dokonali teraz naturalistycznej wolty i od praktyk seksualnych, przez toalety oraz łaźnię powrócili do kwestii jedzenia, a więc całego tego obrzędu nazywanego Food Circle, wspólnym posiłkiem. We wspomnianym przeze mnie opisie pirenejskiego Rainbow, autorstwa Marka Griksa, zbiera się grupa ochotników, którzy pełnią rolę wachty kuchennej, a jeśli ich brakuje, przez nawoływania zaprasza się do pomocy kolejnych. Potem przyrządzone potrawy roznoszą w kręgu lub w kręgach…
MP: Potrawy wegetariańskie, zawsze inne. O pewnej porze nawołuje się ludzi do posiłku, trzeba mieć ze sobą własną łyżkę i jakieś naczynko. Biesiadnicy zasiadają w kręgu lub dwóch, w zależności od liczby. Wtedy grupy wolontariuszy z Rodziny roznoszą te wielkie kotły wśród zasiadających, nakładając jedzenie wedle upodobań poszczególnych osób, które przez podniesienie ręki zgłaszają zapotrzebowanie na taką lub inną potrawę. Dostawy produktów są uzgadniane z miejscowymi rolnikami, częściowo jednak ludzie posiadają swoją żywność i wodę.
MK: Aprowizacja jest podobno finansowana z dobrowolnych datków, zbieranych do kapelusza?
MP: Dobrowolne datki bywają, ale istnieje paru bogatszych uczestników, którzy te większe sumy bezinteresownie wykładają.
MK: Wspomnieliśmy już kilka razy o nawoływaniach, które przypomniały mi, w jaki sposób z idei tej, zwanej ludzkim mikrofonem, skorzystał ruch Occupy Wall Street, kiedy, o ile dobrze pamiętam, manifestantów pozbawiono nagłośnienia. We wspólnocie Rainbow nawoływanie jest podstawowym sposobem komunikacji: zapraszania do wspólnego biesiadowania, poszukiwania pomocy czy po prostu towarzystwa. Podobnie rozchodzą się wieści o kolejnych zgromadzeniach, co pokazuje, jak nieuświadamiany potencjał tkwi w komunikacji bezpośredniej.
MP: Istnieje cały rytuał nawoływania w najdalsze krańce obozowiska, od jednego człowieka do drugiego albo grupowo. Potem ten głos jest podtrzymywany przez innych i tak rozprzestrzenia się po okolicy. Ma zdolność doskonałej samoorganizacji. Kiedy pierwszy raz usłyszałam spływające z gór okrzyki, brzmiało to, jakby dzikie stado ukryte w pobliskich lasach konsultowało jakieś zajście. O zmroku hordy „obywateli natury” zaczęły wyłaniać się spośród okolicznych drzew i innych kryjówek. Jakby jakiś pradawny lud wojowników podążał na zew rewolucji czy innego tajemnego obrządku.
MK: Czy podobna formuła współżycia, jakiej doświadczyłaś na Rainbow, mogłaby się stać, według Ciebie, powszechnym modelem uspołecznienia? Obiecaliśmy sobie na początku, że dotrzemy do momentu krytycznego tej dyskusji. Może więc czas najwyższy zapytać, na ile pojemna okazuje się zrekonstruowana przez Ciebie wspólnota?
MP: To zjazd ludzi z różnych stron świata: hipisów, artystów, ludzi otwartych, tolerancyjnych, indywidualistów, ekologów, szamanów, wróżek, masażystów, wyzwoleńców, doktorów, wreszcie – niezidentyfikowanych. Izraelczycy, Belgowie, młodzi chłopcy z Zakopanego. Niektórzy czynnie uczestniczą w różnych akcjach, na przykład przenoszenia kompostu w inne miejsce metodą łańcuchową. Przez cały dzień trwają różnego typu warsztaty: muzyczne, bębniarskie, żonglerki, świadomości mistycznej, jogi, budownictwa z naturalnych materiałów, permakultury, istnieje stanowisko z możliwością patrzenia sobie w oczy, warsztaty z różnych kuchni świata, baśni i przetrwania. Jednak podczas festiwalu raz poważniej przekroczono jakieś moje kulturowe percepcyjne przyzwyczajenia (być może to przez te mieszczańskie demony). W efekcie czego po prostu nie wiedziałam, co widzę. Kiedy otworzyłam z rana namiot, zobaczyłam na poziomie mojego wzroku rozłożoną karimatę, na której stoją kubki z kawą, a za nimi znajduje się coś, czego nie potrafię zidentyfikować. Okazało się, że na karimacie centralnie za kubkami siedzi rozkraczona kobieta z naturalnie owłosioną waginą…
MK: Przykład dysonansu poznawczego, jaki przytoczyłaś, może chyba świadczyć o przesadnie redukcyjnym charakterze promowanej na Rainbow postawy, którą sklasyfikowalibyśmy, powiedzmy, jako anarchoprymitywistyczną. Polega ona, jak się zdaje, na dosyć arbitralnym pojmowaniu natury, w myśl ciągle jeszcze esencjalistycznych wyobrażeń. Kiedy bowiem przyjeżdżamy do takich enklaw, chcąc nie chcąc, instalujemy w nich swoje „zewnętrzne” przekonania, nawyki, sposoby postrzegania świata; wnosimy własne lęki i obrzydzenia, które mają szczególnie skomplikowaną historię kulturową. Problem skrajnie znaturalizowanego podejścia, sięgającego „do źródeł”, sprowadza się więc chyba do tego, że pomija ono całą sferę, nazwijmy ją, pośrednictw symbolicznych, ujawniając niekiedy naiwność podobnych projektów.
MP: Jednak festiwal trwa już ponad dwadzieścia lat i nie ma głównego reżysera – to ludzie wraz z otoczeniem tworzą atmosferę, w zależności od tysięcy mniejszych czy większych zdarzeń kreują rzeczywistość. Ważną rolę w zgromadzeniach pełnią choćby Indianie, którzy wypracowali dosyć autentyczne systemy bycia. Kiedy spotykasz się z innymi w kręgu i wszyscy, trzymając się za ręce, wymawiają magiczne: „Ommmmm…”, energia przenika całą okolicę. Parę lat temu poznałam pewnego żyda, Rumuno-Czecha, o szczególnej empatii do natury, który nawet w kamieniach odkrywa życie. Przybywszy na festiwal, od razu włączył się w działania społeczności na różnych poziomach. Prowadził jakiś pochód, grając na organkach, po chwili pomagał już w kuchni, poprzez swoją kreatywność wspomagając zacieśnianie przysłowiowych więzi rodzinnych. Genialną rzeczą jest rozwijanie twórczych duchowych punktów w człowieku, ale w taki sposób, żeby nie narzucać określonego i nie ograniczać innego pojmowania wolności. A przecież każdy odmiennie zaznacza swoją przestrzeń, najbardziej radykalni „Bu” nocują w szałasach daleko w górach, minimalizują swoje potrzeby, zawieszają się między drzewami, odżywiają naturą, rzadko schodzą.
MK: Tymczasem, wydaje mi się, na rewersie takiej społeczności nadal rozpoznać można pewien mechanizm wykluczający, który stanowi podstawową pułapkę ortodoksyjnego, archaicznego myślenia o anarchii, ekologii, wolności. Mówiąc inaczej: ponad całym tym jakże pożądanym i silnie oddziałującym na wyobrażenia mitem wspólnoty, kosmicznego porozumienia, łączności istnień, odnowy emocjonalnej wciąż unosi się niebezpieczny duch ekskluzji. Powstaje pytanie, czy w ten sposób reaktywowana wspólnota nie upośledza zbyt wielu inności: odmiennych modeli percypowania świata, odmiennych konstelacji zmysłów i afektów, sposobów konstruowania tożsamości, procesów samoidentyfikacji – jak choćby w przypadku osób, które swoją podmiotowość osiągają w dużej mierze dzięki przestrzeni wirtualnej. Zastanawia mnie tutaj, na ile Tęczowa Rodzina chciałaby aspirować do modelu wspólnoty uniwersalnej?
MP: Absolutnie nie ma takich aspiracji. Istnieją pewne wypracowane zasady, które utrzymują tą, jak ją nazywasz, naiwną apologię wolności w dobrej kondycji przez wiele lat, zdobywając dla niej kolejnych zwolenników. W przyszłości jednak może się okazać, że jest to jedyna możliwa forma przetrwania ludzkości… Ale wciąż istnieje wiele różnych równoległych lokalności, które mogą się wzajemnie przenikać i współpracować ze sobą.
MK: Czyli wymieniamy się jeszcze między plemionami?
MP: Jeszcze mamy taką możliwość. I to jest dobra przesłanka.
Mariola Przyjemska
(1963) Malarka, autorka fotografii i obiektów. Pomiędzy 1969 a 1976 rokiem przebywała w Czechosłowacji. W latach 1983–1988 studiowała na wydziale malarstwa warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Dyplom obroniła w pracowni prof. Tadeusza Dominika, aneks u prof. Ryszarda Winiarskiego. W 1992 roku otrzymała prywatne stypendium Carla Catellani w Modenie, a w 1996 roku stypendium Arts Links w Nowym Jorku. Od początku lat dziewięćdziesiątych w swojej sztuce interesuje się współczesnymi modelami konsumpcji. Autorka takich cyklów prac artystycznych, jak na przykład: "Metki", "Kulturtraeger", "Alkohole", "Sektor 9", "Uroki buntu",,,Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie". Jej prace wystawiane były m.in. w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski (Warszawa), BWA (Wrocław), Zachęcie– Narodowej Galerii Sztuki, Bunkrze Sztuki (Kraków), Kunstlerhaus Bethanien (Berlin), Ludvig Muzeum (Budapeszt), Art Center Replica (Stockholm), The Polish Museum (Chicago), Galerii Miejskiej "Arsenał" (Poznań), galerii Le Guern (Warszawa). W latach 2001–2002 wraz ze Zbigniewem Liberą i Tomkiem Kurzycą współtworzyła warszawski klub Aurora. Mieszka i pracuje w Warszawie. Więcej informacji tutaj
Zobacz inne teksty autora: Mariola Przyjemska
Dyskusje
Z tej samej kategorii: