Kultura lesbijska* to nie przypis do działalności LGBTQ+. Pilnujmy naszej lesstorii!

Wielka Brytania. Rok 1984. Trzy lesbijki* w grupie gejów biorą udział w akcji wspierania górników. Działają solidarnie: malują plakaty, zbierają pieniądze, demonstrują na ulicach. Wszystko pod szyldem Lesbians and Gays support Miners. Słowo „lesbijka”* jest w nazwie inicjatywy, ale tak naprawdę grupie ton nadają geje. Lesbijek jest mniej, ale nie są mniej aktywne. Pewnego razu upominają się o swoje prawa. Niestety w walce o ważne sprawy nie ma specjalnie czasu na debatę, więc gdzieś przy okazji poruszają temat grupy kobiecej wewnątrz tęczowego ruchu. Okazją tą jest wieczór gry w bingo na rzecz strajkujących górników. Rozmowa odbywa się szeptem, a na dictum o niedemokratycznych zasadach funkcjonowania LGSM koledzy oponują. Dziewczyny słyszą – jak zawsze – „że to nie pora, że są ważniejsze sprawy”, a przede wszystkim – „po co grupa kobieca”. Klasyczną aktywistyczną gejowsko-lesbijską wymianę zdań przerywa głos z sali. Seniorka, której rozmowa przeszkadza w grze, strofuje dziewczyny. Przypadkowy sojusz zirytowanych staruszek i mizoginicznych gejów ucisza bohaterki. I rozmowa zostaje zakończona, a sprawa po raz kolejny zawieszona. Widzimy tylko cicho chichoczących gejów. Sytuacja zabawna? Nas nie śmieszy. Uwalnia gniew, który od lat gromadzi się pod lesbijską* skórą. Za czas jakiś poprawi nam się humor, bo wyśmiane lesbijki* znajdą silę, by tylko we dwie (zaznaczmy, że są parą) stworzyć oddzielną aktywistyczną grupę – Lesbijki przeciwko zamykaniu kopalń.

To opis fragmentu filmu Dumni i wściekli. Choć minęło prawie ćwierć wieku od wydarzeń w Wielkiej Brytanii, to obrazek z niesłuchanymi lesbijkami* wydaje się dziwnie znajomy. I aktualny. Dlatego brak nam poczucia humoru, gdy oglądamy sytuację potencjalnie zabawną dla innych. Brak nam osławionego dystansu, który zarzuca nam się tak samo jak kobietom, gdy nie pękają ze śmiechu, słysząc dowcipy o blondynkach.

 

*

Polska. Rok 2017. Wychodzi dwumiesięcznik społeczności LGBTQ „Replika”, nr 68/2017, w którym został opublikowany wywiad Dlaczego lesbijek nie ma w życiu publicznym. W rozmowie prowadzonej przez Mariusza Kurca wzięły udział: Aleksandra Mizielińska, Mirosława Makuchowska, Julia Maciocha i Marta Konarzewska. Po lekturze wywiadu Agnieszka Frankowska, wieloletnia lesbijska*aktywistka, na fun page’u pisma zadaje nienowe pytanie: Czy panowie gejowie podzielą się mikrofonem?. I zaczyna się dyskusja na Facebooku – ze znanymi argumentami, z pogardą, sugestiami, że geje zrobili dla lesbijek* więcej niż one dla siebie, bo leniwe, niezdolne, roszczeniowe, uczepione gejów. Wówczas padło: „Mamy dość!” i powstał manifest Lesbijskiej Inspiry, separatystyczny lesbijski* głos opublikowany na portalu Feminoteka. Na ten krok zdecydowały się cztery kobiety: Magdalena Wielgołaska, Agnieszka Frankowska i my, Agnieszka Małgowska & Monika Rak (Damski Tandem Twórczy). http://feminoteka.pl/lesbijska-inspira-manifest/.

Ten manifest to niezgoda na zawłaszczanie wspólnej przestrzeni LGBTQ+ przez asymilacyjne myślenie, gejowską perspektywę, neoliberalizm. To mógłby być głos ostrzegawczy, wzbogacający obraz społeczności lesbijskiej* i nie tylko lesbijskiej*, a potraktowany został jako rebelianctwo i pieniactwo. Ale część społeczności reaguje (jawnie na FB i pokątnie na zamkniętych forach dyskusyjnych) tak, jakby została zbojkotowana mityczna tęczowa jedność, a to przecież tylko odmienny głos, wyrażający zwyczajnie inną perspektywę. Choć bez wątpienia to głos siły, która jak gniew tkwi pod lesbijską* skórą.

 

*

Kiedy ponad osiem lat temu jako Damski Tandem Twórczy zaczynałyśmy naszą działalność na rzecz kultury lesbijskiej* w Polsce, podkreślałyśmy potrzebę oddzielności kobiet nieheteronormatywnych. Oddzielność – w naszym poczuciu – dawała szansę, by wytworzyć lesbijskie* więzi, zbudować społeczność, zagwarantować bezpieczną przestrzeń, debatować na ważne tylko dla lesbijek tematy, kształtować się poza patriarchalnym dyskursem. Po prostu poczuć się u siebie. Ale nasze choćby nieśmiałe propozycje separatyzmu wywoływały oburzenie, nawet wśród samych kobiet nieheteroseksualnych. Mimo to działałyśmy w przekonaniu, że to potrzebne i konieczne. Bo zaistnienie lesbijskiej* kultury w świadomości polskiej społeczności LGBTQ+ – tworzenie, archiwizowanie, opisywanie – to jedna z form dopominania się o równouprawnienie kobiet nieheteronormatywnych. To odzyskiwanie lesbijskiej* mocy, które wymaga determinacji od wszystkich kobiet biorących udział w tej wolontariackiej pracy u podstaw. Tych, które organizują, tworzą, uczestniczą. Wobec zniechęcającego oporu tęczowego świata pozostaje tylko działanie pod hasłem contra spem spero.

Długo było to jednak działanie pojedynczych osób, ewentualnie małej grupy w duchu znanej kobietom i stosowanej przez lata strategii przekonywania, negocjowania, współpracy. Zdarzały się spontaniczne akty emancypacyjne lesbijek*, ale ulegały rozpłynięciu. Nie towarzyszył temu wyrazisty, mocny głos niezgody, nie było też stałej przestrzeni debaty i ekspresji.

Przez ostatnie lata kobiety nieheteronormatywne musiały poczuć zmęczenie sytuacją, może złość. Albo wreszcie dostrzegły ukrytą dyskryminację wewnątrz społeczności LGBTQ+, albo nabrały siły i poczuły, że mogą być samodzielne. Coraz częściej spotykamy bowiem lesbijki*, którym bliskie jest separatystyczne myślenie. Jedne robią to nadal po cichu, inne już jawnie przyłączają się swymi opowieściami do tej narracji.

W 2017 roku pojawiło się publiczne miejsce lesbijskiego* dyskursu w dwóch odsłonach – są to Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (http://sistrum.org.pl/) w Stole Powszechnym i cykl rozmów Lesbijskiej Inspiry w Feminotece. Punktem wyjścia do rozmów i działań stał się wspomniany „Manifest”. „Manifest” to oczywiście wciąż głos odosobniony, reprezentuje tylko wycinek lesbijskiego* świata, ale nareszcie wybrzmiał, a mocy nabrał podczas październikowej Europejskiej Konferencji Lesbijek* w Wiedniu 2017, gdzie kobiety nieheteronormatywne z całego świata powtarzały: „Siostry, zajmijmy się same sobą!”.

Zajmujemy się więc sobą coraz odważniej, bez charakterystycznego dla kobiet poczucia winy, na które już nie ma miejsca, bo sytuacja lesbijek* zmienia się zbyt wolno. Takie status quo budzi gniew i bezradność, zwłaszcza gdy uświadamiamy sobie nieskuteczność racjonalnych i negocjacyjnych metod, prób dialogu, pozór równości, ilość włożonej ciężkiej pracy i wszystkie starania, które i tak kończą się marginalizowaniem oraz wciskaniem nam na głowy czapek niewidek przez społeczność LGBTQ+.

My te czapki niewidki zdejmujemy także dlatego, by pokazać to, co przez lata było ukrywane. Bo wieloletnie działanie na rzecz kultury lesbijskiej* okazało się „badaniem” przyczyn tej marginalizacji przede wszystkim wśród społeczności LGBTQ+ i paradoksalnie stało się wzmocnieniem litery L w tęczowym akronimie. Udało się rozpoznać kilka cech blokujących rozwój kobiet nieheteronormatywnych, ale jednocześnie cech charakteryzujących Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*.

 

INTERNALIZACJA czyli mainstream jako wzorzec

Mainstream wyznacza reguły i sformatowany jest tak, by jego propozycje były dostępne dla szerokiego grona odbiorczyń/ców, dobrze się przyswajały i sprzedawały. Mimo zmienności dominującego światopoglądu (prawicowego, neoliberalnego, socjalistycznego) mainstream zachowuje – w różnym stopniu – patriarchalne mechanizmy, które dystansują do nienormatywności, zaburzającej urojoną jednolitość rzeczywistości. Wydawałoby się więc, że unifikująca mainstreamowa heteronorma – przede wszystkim przez swoją nieheteroseksualność , ale nie tylko – ma szansę rozbić społeczność LGBTQ+.

Tymczasem jeśli temat LGBTQ+ pojawia się w głównym nurcie, to na jego warunkach. Bez względu na to, czy rządzi światopogląd liberalny, czy prawicowy, zwykle ta obecność ma cechy łatwostrawnego „produktu”, który ulega homogenizacji, zatracając większość charakterystycznych dla siebie wyróżników. W narracji homofobicznej osobą reprezentującą LGBTQ+ jest plugawy, zwyrodniały pedał, lewak, wróg tradycyjnego porządku – rodziny czy religii, natomiast w narracji liberalnej to młody, zamożny, przystojny gej, doskonale zasymilowany ze społeczeństwem. Trudno nie zauważyć, że w obu wersjach nie ma lesbijek*, ale naprawdę dotkliwa jest ich niewidoczność w liberalnej historii, w której z założenia powinny mieć swoje miejsce, a którego nie mają. Skomercjalizowany wizerunek geja jako reprezentanta całej społeczności LGBTQ, ukształtowany zgodnie z hasłem „jesteśmy tacy jak wy”, stał się właściwie jedynym sposobem przemawiania do mainstreamu, by osiągnąć strategiczny cel – równościowe zmiany w prawie i świadomości społecznej. Większość tęczowej społeczności poddała się przekonaniu, że główny nurt i jego ujednolicone standardy to nienaruszalny punkt odniesienia i co najgorsze – cel sam w sobie. Za cenę akceptacji odmienności seksualnej, zamiast zmieniać heteronormę, społeczność LGBTQ+ w dużym procencie internalizuje hierarchiczność, klasowość, fallocentryzm – bez krytycznej korekty. Z czasem to neoliberalny mainstream, zachowujący pozory równości, zaczął mieć większy wpływ na społeczność LGBTQ+, niż owa społeczność na mainstream, do którego przynależność nobilituje. Tęczowa społeczność uznała za ważny tylko ten głos, który wybrzmiał w mainstreamie, głos osoby wyoutowanej, najlepiej z pierwszych stron gazet, z Internetu, z TV, odnoszącej spektakularny sukces naukowy czy artystyczny.

To umiłowanie do głównego nurtu spycha lesbijki* na drugi plan, którym jako kobietom i osobom homoseksualnym wyjątkowo trudno zaistnieć w światłach reflektorów. Lesbijkom* głos właściwie nie przysługuje, na pewno nie ma ciężaru, bo nie spełniają zawężonych norm wizerunkowych. Zdarzyło nam się słyszeć, że brzydkich, „niekobiecych” butch nikt w mediach nie chce oglądać. Zdarzyło się też usłyszeć – zaznaczamy: w przestrzeni równościowej LGBTQ+ – że nie powinnyśmy mówić w swoim imieniu, które nic nie znaczy bez autorytetu mainstreamu. Nigdy jednak nie wybrzmiewa to expressis verbis w publicznych wypowiedziach. Są bowiem inne sposoby zniechęcania tych, które promują swój punkt widzenia: pomniejszanie, lekceważenie, pomijanie, niewidzenie. Ale szczególnie popularne jest protekcjonalne eksponowanie gejowskich strategii jako wzorców, które nie uwzględniają odmienności doświadczeń, sytuacji czy potrzeb kobiet nieheteronormatywnych. To najczęstsze narzędzie tęczowego wykluczenia, wynik przekonania, że istnieje właściwa droga dla lesbijek*, ta, którą wskazują mainstreamowi geje, którzy wiedzą lepiej, jako ci bardziej doświadczeni, aktywizują lesbijki*, nawet je wyręczają. Bo lesbijska* kultura postrzegana jako słabsza powinna dostosować się do obowiązującego modelu. I właśnie w tym przekonaniu o męskiej sprawczości i uniwersalnej wiedzy, importowanym z patriarchatu, upatrujemy jedno z ważniejszych źródeł przeźroczystości i niewidzialności lesbijek*.

To o takie myślenie, zinternalizowane przez społeczność LGBTQ+, rozbiłyśmy się jako Damski Tandem Twórczy i wciąż się rozbijamy w naszym lesbijskim* artaktywizmie. Zaczynając nasze działania, byłyśmy przekonane, że wystarczy tworzyć, organizować, zewrzeć szyki, by machina ruszyła. I ruszyła, ale toczy się z mozołem, bo same kobiety nieheteronoratywne przyswoiły „dobre” rady i nie angażują się w poszukiwanie swego języka, dając wiarę krzywdzącym i pozornie mobilizującym oczekiwaniom „mistrzowskiej” jakości, wielkiego prestiżu, szerokiej recepcji. Przybiera to formę sugestii: jeśli zrobicie film, to od razu oscarowy, jak piszecie książkę to na miarę nagrody Nike, jak tworzycie teatr, to tylko narodowy. Reszta jest nic niewarta.

 

LOKALNOŚĆ, czyli rezygnacja z uniwersalizmu

Sztuka lesbijek* – naszym zdaniem – to opowieść lokalna, którą rozumiemy jako swoistość, osadzenie w specyficznym, trudnym do zuniwersalizowania doświadczeniu, wynikającym z kulturowego wykluczania, dyskryminacji z racji płci i orientacji seksualnej, ale też wspólnoty przeżyć. A jednocześnie z powodu tejże lokalności działanie lesbijskie* skazywane bywa na drugorzędność – coś prowincjonalnego, marginalnego, zawężonego.

W polskiej świadomości, także tęczowej, nie może się zagnieździć myśl, że to, co lokalne, jest atrakcyjne, kreatywne i ubogacające, że jest kopalnią nowych motywów, jest nowym lustrem zmęczonego zgranymi toposami świata. Tymczasem w kulturze światowej, nawet popowej, jest wręcz przeciwnie – stąd między innymi boom na seriale, których tematem jest szeroko rozumiana lokalność. Dzięki niej jesteśmy wpuszczane/ni w nieznane światy. I tak dzięki Midnight Sun wnikamy do lapońskiej mniejszości etnicznej. Wentworth czy Orange Is the New Black otwiera przed nami dysfunkcyjną społeczność więźniarek, natomiast Sense 8 czy The OA zaprasza do utopijnej queerowej wspólnoty duchowej.

Ta światowa tendencja utwierdza nas w przekonaniu, że wzbogacające byłoby do asymilacyjnego hasła z projektu KPH: „Niech nas zobaczą” dodać hasło Fundacji Przestrzeń Kobiet: „Spoza centrum widać lepiej”. Upewnia, że pilnowanie lesbijskich* opowieści to nie marginalna fanaberia, że trzeba i warto stać na straży oryginalnej lesstorii. Bez względu na to, w jaki sposób i jakimi narzędziami są opowiadane. Najważniejsze, że dają świadectwo autentyczności czy wręcz istnienia. Są też punktem odniesienia, także innym nienormatywnym centrum. Bez zrozumienia tego faktu sugeruje się, że kultura kobiet nieheteronormatywnych musi doganiać gejów i „wysoką kulturę”. Niewiele osób chce zobaczyć, że przestrzeń kultury LGBTQ+ to bezcenny teren eksperymentu, który pokazuje naszą odmienność, oryginalność, nie tylko wyrażoną przez dizajnerską wielobarwność i różnorodność preferencji seksualnych. To wartościowy element nie tylko kultury LGBTQ+. Jej niedocenienie to po prostu strata, ale też zagrożenie wycięcia z pamięci części kulturalnego dorobku w imię uniwersalnej prawdy.

Tym bardziej szkoda, że paradoksalnie uniwersalizm bywa „skutkiem ubocznym” lokalności. Zdarza się, że heteronormatywni odnoszą les-schematy do swego życia, upierając się, że to, co zobaczyli, jest ich historią. To przewrotny dowód na to, że uniwersalność nie musi tkwić w uogólnieniach, a w szczegółowościach, które mogą oświetlać znane rzeczy nowym światłem.

Dlatego ważne jest, żeby nie selekcjonować własnej twórczości według uniwersalnej tabeli ocen, zanim i tak ktoś za nas to zrobi. Nie jest bowiem tajemnicą, że mainstream sięga do wszelkich nienormatywnych opowieści, bo – jak pisze o tym w No logo Naomi Klein – potrzebuje nowych zasobów, sam bowiem zjada swój ogon. Kradnie pomysły, by potem sprzedać efekt lokalnych poszukiwań – wynik życiowego doświadczenia – w kolorowym papierku. Nie unikniemy tej praktyki, ale przez zachowanie i pielęgnowanie offowej przestrzeni możemy dbać o to, by został ślad oryginału.

Dlatego nasze zadanie stanowi podkreślanie offowego charakteru działania lesbijek*, które jest często inicjujące, kolektywne, niszowe. Poważne traktowanie każdego przejawu kultury lesbijskiej*, który jest źródłem wiedzy. Docenianie tego, co lesbijskie* artystki wytwarzają. Przyglądanie się, opisywanie i analizowanie. Budowanie kultury z tego, co jest, a nie tworzenie fantazmatycznej repliki normatywnej rzeczywistości.

 

WYDZIEDZICZENIE, czyli odbieranie bezpiecznych przestrzeni

Upominanie się o lokalność to również myślenie o dziedzictwie. Bez offowości grozi społeczności nieheteronormatywnej, nie tylko lesbijkom*, wydziedziczenie. Wizualizacją tego niepokoju, więcej – ostrzeżeniem, jest film w reżyserii Aro Korola Bitwa o Soho, dokument o gentryfikacji legendarnej dzielnicy Londynu, wielokulturowej enklawy wolnej sztuki, świata swobody obyczajowej. Od 2005 roku za sprawą wielkich korporacji dzielnica kolorowych ptaków w zawrotnym tempie przeobraża się w bezosobową przestrzeń sieciówek, z luksusowymi mieszkaniami dla bogatych. Na naszych oczach endemiczna dzielnica staje się sterylnym terytorium konsumpcjonizmu. Tu nie ma miejsca dla freaków, którzy bez pardonu wyrzucani są ze swych, przez lata budowanych, bezpiecznych miejsc w przestrzeni publicznej. To masowe niszczenie niezależnej kultury odbywa się pod przykrywką modernizacji, wzmocnione wyświechtanym sloganem, że taka jest cena nowoczesności. Dla mieszkanek i mieszkańców, bywalczyń i bywalców to atak na ich domy, dla wielu z nich także miejsca pracy. Kiedy znika Soho, symbolicznie znika równowaga. Nic więc dziwnego, że te/ci dzielnicowe/wi autochtonki/ni wiedzą, co tracą, i z pełnym oddaniem bronią swych knajp, klubów, ulic. I dzięki tej determinacji kilka miejsc udało się uratować, ale charakter dzielnicy został zniszczony. Nowy wspaniały świat wdarł się w Soho i teraz oferuje zunifikowaną rzeczywistość bez charakteru, za to z kawowym sieciówkowym barem na każdym rogu. Dokument Aro Korola boleśnie uświadamia, że degradacja materialna generuje zagładę symboliczną. W Polsce doświadczyłyśmy podobnej straty, gdy zamykano warszawskie Le Madame. Do dziś tęczowa społeczność to pamięta, do dziś wspomina klub na Koźlej 12 niemal jak eden. Nie mamy wątpliwości, że było to kulturotwórcze miejsce, którego społeczność LGBTQ+ (i nie tylko) broniła przez kilka miesięcy. Wówczas znaliśmy wartość offowej kultury.

Jej częścią była też kultura lesbijska*, która ekspresją pojedynczych artystek incydentalnie objawiała się w Le Madame. Choć zwykle jest bezdomna, nie ma swojego materialnego miejsca, istnieje w dziełach, wydarzeniach, w energii – zwykle zupełnie bez wsparcia. To utrudnia jej zaistnienie i ułatwia jej negowanie. Dlatego nie trzeba sprowadzać buldożerów, wystarczy nie widzieć, oskarżać o inercję, a jako rozwiązanie wskazywać mainstreamową ścieżkę gejów.

Takie myślenie wydziedziczające, umocowane w korporacyjnym systemie, wniknęło w środowisko LGBTQ. Niektóre polskie NGO-sy wykorzystują strategie, w których najważniejszy jest cel, a w taką drogę do celu zabiera się tylko to, co pasuje. Mniejszości w tęczowej społeczności zwykle mniej sprawne w autoreklamie, mniej osadzone ekonomicznie, nie mają szans i dlatego bezdyskusyjnie powinny służyć wspólnej sprawie.

Można jeszcze założyć, że podporządkowanie się większości to tylko taktyka chwilowa, bo gdy osiągnięte zostaną cele – związki partnerskie, małżeństwa, etc. – to osoby i grupy dołączą do „zwycięzców”. Jednak czy tak będzie faktycznie? Doskonale pamiętamy, jak zostały „uhonorowane” kobiety „Solidarności”, jak potraktowano kobiety rewolucji francuskiej. Pamiętamy z herstorii europejskich ruchów feministycznych, jak „wymazywane” były lesbijki*. Trudno się łudzić, że tym razem będzie inaczej. Łatwiej sobie wyobrazić, że – bez wyrazistego głosu wybrzmiewającego już teraz – ten nowy niehomofobiczny świat będzie miejscem dla osób dostosowanych, wpisujących się w neoliberalny model, czyli stereotypowo zamożnych, pięknych, młodych. A nienormatywne lesbijki będą nadal siedzieć na tylnym siedzeniu, w roli petentek dopominających się o równouprawnienie, choć brały udział w batalii o wspólną sprawę. Póki więc nie ma równościowych zasad współpracy, warto podejmować próby budowania odrębnej lesbijskiej* wspólnotowości.

 

ARTAKTYWIZM, czyli zrób to sama

Jednak budowanie wspólnoty poza mainstreamem, poza systemem ngosowym to praca w większości wolontariacka, wymagająca kreatywności, samodzielności, wielu kompetencji, a przede wszystkim wytrwałości. To de facto praca siłaczki, w poczuciu samotności, bezradności, niezrozumienia. Stąd pewnie częste działanie lesbijskich* duetów, bo we dwie czujemy się bezpieczniej, bardziej wzmocnione. Dowodzi tego działalność wielu tandemów: Małgorzaty Rawińskiej i Ewy Tomaszewicz, Zuch Dziewuch, Ninusów czy nasza – Damskiego Tandemu Twórczego. Takie działanie wymagające wielu kompetencji i wewnętrznego imperatywu w przestrzeni kultury nazywamy artaktywizmem. W praktyce oznacza to tworzenie, organizowanie miejsc prezentacji, szukanie funduszy, promocję, czyli prowadzenie nieformalnego mobilnego domu kultury, którego celem jest sieciowanie, budowanie przestrzeni dla artystek i inicjowanie kreatywnego kręgu kobiet nieheteronormatywnych. Artaktywizm pozwala utrzymać ciągłość procesów, obserwować charakter działań kobiet nieheteroseksualnych i świadomie włączać lesbijską* sztukę do tęczowej narracji.

Dzięki artaktywizmowi udało nam się przywołać kilka periodycznych inicjatyw jak DKF. Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną, Kobieta nieheteronormatywna – spotkania w Feminotece i audycje radiowe w Medium Publicznym, trzy edycje O’LESS Festiwalu, O teatrze lesbijskim w Polsce – cykl teatrologiczny w Teatraliach. Jednak lesbijskie artaktywistyczne działania, dokonane ogromnym wysiłkiem, będące z założenia wkładem we wspólną walkę, traktowane są jak działania amatorskie albo niepoważna zabawa. Powstające z trudem grupy kobiet niehetronormatywnych nazywa się towarzystwem wzajemnej adoracji, które zajmuje się tylko sobą. Wprawdzie któż inny, jak nie lesbijki*, ma się zajmować lesbijskimi* sprawami. Jednocześnie symbolicznie odbiera nam się kompetencje, dopiero głos z zewnątrz je legitymizuje. Same o sobie możemy mówić tylko prywatnie, a samorodna lesbijska* siła powinna zostać wstydliwie w niszy jako egzotyczna ciekawostka. To jej właściwe miejsce.

 

OFF, czyli wybór własnej drogi

Oczarowanym mainstreamem trudno uwierzyć, że główny nurt nie dla każdego jest celem. Przypominają o tym historie twórczyń/ców, które/rzy doświadczyły/li „dobrodziejstw” mainstreamu i bez żalu je porzucają. Biografie niektórych znanych artystek podsuwają argumenty tym, które/rzy nie tęsknią za romansem z głównym nurtem, czyli offowym lesbijskim*artystkom. Gwiazda popkultury Amy Winehouse, będąc u szczytu popularności, wyznała, że najchętniej śpiewałaby w niewielkich klubach jazzowych. To jej idealny świat. Legendarna Nico, słynna w latach 70. aktorka, modelka i wokalistka, która swoje życie artystyczne zaczęła u boku męskich idoli (takich jak Andy Warhol, Bob Dylan, Lou Reed), uwolniła się od dyktatu urody, męskich protektorów, narzuconej stylistyki muzycznej i zaczęła tworzyć swoją muzykę dopiero, gdy porzuciła mainstream. Warto też wspomnieć Marthę Gellhorn, amerykańską dziennikarkę, reporterkę i korespondentkę wojenną, żonę Ernesta Hemingwaya, która mimo swego autonomicznego niebagatelnego dorobku traktowana była jedynie jako partnerka autora Komu bije dzwon. Po latach zmagania się z tym odium, kolejne pytanie o związek z Hemingwayem skwitowała zdaniem: „Nie jestem przypisem do czyjegoś życia”.

Te świadectwa upewniają nas w przekonaniu, że trwanie w offowej przestrzeni kultury lesbijskiej* nie musi być ani stanem przejściowym, ani wynikiem frustracji z powodu odrzucenia przez mainstream, ani skazaniem na banicję. To także wybór, przemyślana decyzja. Problem polega jedynie na przebiciu mentalnego stereotypu zakorzenionego w świadomości większości społeczność LGBTQ+.

Nasz głos upominający się o offową kulturę lesbijską* w Polsce nie kwestionuje kulturowego działania w mainstreamie. Rozumiemy konieczność – negocjowania, boksowania się, romansowania z głównym nurtem, ale nie może odbywać się to kosztem kultury środowiskowej, zwłaszcza tej lesbijskiej*. Upominamy się więc nieustająco o to, co powinno być oczywistością – o poważne traktowanie, równouprawnienie, różnorodność strategii z uwzględnieniem offaktywności, którą jak na razie pielęgnują lesbijki*. Nie możemy dopuścić, by zaprowadzono nas do założonego celu bez wszystkich zainteresowanych metodami, które nas wykluczają. Stąd manifest Lesbijskiej Inspiry, nie można już było milczeć. Musiało dojść do konfrontacji między lesbijskim* offem a powszechnym mainstremowym myśleniem asymilacyjnym. Musi też w końcu dojść do dialogu, który będzie niełatwy, bo porozumienie zakłada naprawdę traktowanie równościowe. W tej sprawie przyświeca nam hasło contra spem spero. Notabene jest to tytuł wiersza Marii Konopnickiej – naszej nieświadomej sojuszniczki, odzyskanej z historycznej niepamięci lesbijki bez coming outu.

Damski Tandem Twórczy

Działamy od 2009 roku. Tworzymy lub współtworzymy projekty: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat i audycji radiowych) / A kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny) / O’LESS Festiwal (2012–2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / O teatrze lesbijskim w Polsce (cykl teatrologiczny) / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando Pułapka? Sen (spektakl), Fotel w skarpetkach (spektakl), 33 Sztuka (spektakl), Czarodziejski flet (opera), Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) / L.Poetki (film dokumentalny). dtandemt.blogspot.com. Agnieszka Małgowska – lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna/ scenarzystka. Monika Rak – lesbijka / feministka / artaktywistka / aktorka / dramatopisarka / filmowczyni / graficzka.

Zobacz inne teksty autora:

    Wakat – kolektyw pracownic i pracowników słowa. Robimy pismo społeczno-literackie w tekstach i w życiu – na rzecz rewolucji ekofeministycznej i zmiany stosunków produkcji. Jesteśmy żywym numerem wykręconym obecnej władzy. Pozostajemy z Wami w sieci!

    Wydawca: Staromiejski Dom Kultury | Rynek Starego Miasta 2 | 00-272 Warszawa | ISSN: 1896-6950 | Kontakt z redakcją: wakat@sdk.pl |