rodzina
siedzimy na ganku, ganku w drewnie i w lesie,
naokoło wiją się latające nasiona, słońce i owady,
przyjeżdżają goście, wchodzą do swoich kontenerów,
a ja i moje dzieci pleciemy pamiątki,
małe rustykalne szubieniczki z napisem lato 2034.
położymy je obok małych kocich łapek i figurek
nagrobków każdego zjedzonego u nas zwierzęcia.
ludzie lubią mięso, a my lubimy smutek.
ja i moje smutne dzieci, z wielkimi mokrymi oczami,
będziemy podawać śniadanie na trawie, odpędzając
ranne lisy i sarny, żeby nie mogły powiedzieć kobietom
czegoś nieodpowiedniego, jak tu jest śmierć, koniec,
dziwko czy pustka. mężczyzna mojego życia
będzie ujeżdżał wielkie modliszki, między świniami
siedzącymi przy zabłoconych laptopach, będzie
hodował gigantyczne karaluchy, powolne jak diplodoki
straszyki giganty, a pod naszą ziemią będą mieszkały
wije i wielkie pluszowe pająki, z imionami słodkimi jak miód.
jak będziesz przejeżdżał, smutnoookie dzieci spojrzą w twoją stronę,
jak totemy o mokrych ruchomych oczach
i będziemy cię śledzić, podchodząc powoli do bramy,
aż do zakrętu, za którym znikniesz.
usłyszysz tylko wrzask zarzynanego straszyka.
łoskot drzewa, szamotaninę, może świński śmiech.
zesłanie
błyszczące, bo zagraniczne, grzyby w pięknych kolorach,
drzewa słodkie, pastelowe w dotyku, pachnące jesienią
ale taką z planety z fioletowym niebem, potrójnym mini słońcem,
na której nigdy nas nie było, więc skąd mogłam to wiedzieć?
zwierzęta w zwolnionym tępnie, puszyste kopytka,
małe noski, wielkie oczka, niektóre wcale nie mają kości!
betonowe, bo krajowe rzeźnie, z dmuchanymi nożami, hakami
i podejdź malinowa krówko puknę cię w czółko motylkiem.
nigdy mnie tam nie było, skąd mogłam wiedzieć, że
z krówki wypadły kolorowe żelki, oczka, soczek i balonik
z którego rzeźnik wyskrzypiał, wypiszczał jamniczka,
dla grupki dzieci, którą najpewniej zesłano tu za nocne koszmary.
bo grzeczne dzieci mają ładne sny. ułożone przez matkę,
wygłaskane przez ojca, pilnowane przez ścianę, do której
modli się dziecko codzienne, tak, że zabryzgana jest gęstymi
prośbami jak śliną. tylko skąd ja to mogę wiedzieć?
adopcja
przygarnęliśmy kota z trzema ogonami,
potem trzy koty, a potem rozebraliśmy się do naga
i zastanawiałam się co na to koty
i gdzie ta trzecia osoba, skoro liczba trzy trzyma sie nas tak mocno?
nikt nie nadchodził, ja czułam, że koty są skrępowane.
szary z trzema ogonami smutno walił łebkiem w ścianę.
kochamy zwierzęta, więc kazaliśmy mu przestać,
i jeść największy smakołyk świata, tak duży,
że miał oczy, usta, nos i własne koty,
i kazaliśmy mu żeby był szczęśliwy
jako nakazuje nam życie nasze dane nam
uroczyście pod numerem pesel.
trzy koty adoptowane jako drugie, jako jedna sytuacja,
czuły się tym faktem zażenowane, tym
i naszą golizną. to potwierdza jedynie teorię,
że w raju adam i ewa musieli mieć ciuchy.
ewa mogła być nawet szafiarką. w akcie
rozbuchanego natchnienia zrobić sobie botki z węża.
zjedzenie jabłka, tych witamin i boskich dobroci, grzechem,
patrzmy mi to kot, być nie mogło.
nikt trzeci nie nadszedł, mózg skończył zasysać
stwardniałe używki przez dziurkę od ucha.
zamknęliśmy okno, poszliśmy spać, amen.
modlitwa
królowo polski, oddaj mi pieniądze, oddaj samochód,
bo zarobiłam już na niego sto razy i mieszkanie,
bo walczę z terroryzmem kupując produkty oznaczone płomyczkiem.
królowo biednych i chorych, jesteśmy biedni i chorzy, będziemy
biedni i chorzy, pod każdą twoją postacią, bo jesteś surową matką,
oddaj mi tylko to co straciłam wrzucając do woreczka.
królowo próśb, moje są w sumie miałkie, słabe i fizjologiczne,
bo zamiast wciągnąć się w wir reformacji reformacji reformacji
ja chcę spokoju i wystarczająco odżywionej macicy dla mojego dziecka.
królowo polski i oddam ci swój własny prywatny publiczny numer,
za pola, za lasy, za jeziora i rzeki, za morze, które uwielbiam
z frytkami i skórą, co swędzi, schodzi i unosi się na wietrze.
amen.
Wiersze
Z tej samej kategorii: